Inne

- Jak doszło do utworzenia Formozy?

- Polska produkowała okręty desantowe typu 770. A żeby okręt doszedł do brzegu, musi mieć odpowiednie warunki. A na Bałtyku są one takie, że przy brzegu, w odległości stu - dwustu metrów, tworzy się wał, rewa, poza którą woda ma 2-3 metry głębokości. A okręt miał zanurzenie półtora metra i na tej rewie się zatrzymywał. I od niej do brzegu trzeba było jakoś przetransportować czołgi. Zadaniem desantu było sprawdzenie, czy taka rewa istnieje, jak głęboko jest poza nią, czy sprzęt może z okrętu bezpiecznie wyjechać. Kto to miał zrobić? Zwykły żołnierz na szalupie – nie, bo ujawni swoją obecność. Musi to zrobić ktoś, kogo nie widać, nie słychać. Byłem już po studiach, Akademii Sztabu Generalnego, wiedziałem co i jak. Ale nie myślałem o czymś takim, a nawet rozglądałem się, czy przypadkiem nie zakończyć kariery w wojsku. Ale przełożeni stwierdzili, że sprawdzę się w nowej jednostce płetwonurków.

- Ale dlaczego akurat do jej tworzenia wybrano pana?

- Bo o mnie już wówczas było dosyć głośno. Od zawsze ciekawiło mnie jak to jest pod wodą, kupiłem sobie maskę i płetwy. Z kolegą mieliśmy pierwszy aparat tlenowy i poszliśmy z nim na plażę na Polance Redłowskiej w Gdyni. Przybiegło tam do nas dwóch panów krzycząc, że trzeba ratować, bo człowiek tonie. Ubrałem maskę, aparat, znalazłem tego tonącego i go wyciągnąłem. Nazajutrz w „Dzienniku Bałtyckim” artykuł: „Przypadkowy płetwonurek, Józef Rembisz, wydobył człowieka”. Być może ktoś z ludzi, którzy tam byli poznał mnie i podał moje nazwisko. No i w pracy zaczęli do mnie mówić: „o, płetwonurek idzie!”. Założyliśmy klub płetwonurkowy, mój szef wiedział, że się tym pasjonuje i powiedział, że powinienem się zainteresować sprawami rozpoznania. Poza tym, odbywały się zawody płetwonurków, które my, amatorzy, wygrywaliśmy z zawodowymi nurkami. No więc wiedziano, że sobie z tym poradzę. A oprócz rozpoznania, były też inne zagadnienia: niszczenie okrętów wroga, baz, portów, przeszkadzanie, wchodzenie w strefę przeciwnika i dokuczanie mu. I tak, 13 listopada 1975 roku przyszedł rozkaz podpisany przez szefa Sztabu Generalnego, generała Floriana Siwickiego, o sformowaniu jednostki. I zacząłem ją szykować.

- Jak, w ówczesnych realiach, wyglądało szkolenie płetwonurków bojowych? Pan zastosował m.in. nowatorską, jak na owe czasy w Polsce, metodę nurkowania.

- Tak. Wcześniej płetwonurek mógł wejść do wody, jeżeli był uwiązany za rękę na lince. To w działaniach dywersyjnych była niedorzeczność: płynąć z pontonem na sznurku? Byłem zawsze realistą i według mnie, jedynym wyjściem była asekuracja w parach. Może ktoś miał już ten pomysł wcześniej, ale ja tego nie wiedziałem.

- Ile czasu trwało szkolenie?

- Nie zgodzono się, by jednostka była w stu procentach zawodowa, więc trzeba było dostosować się do trzyletniej służby marynarza. Niemożliwe jest wyszkolenie komandosa, tym bardziej płetwonurka, w ciągu roku czy dwóch. Chyba, że już wcześniej miał z tym do czynienia. Szkolenie podzielone było na trzy okresy, w jego końcu dana grupa była gotowa do wykonania konkretnych zadań.

- Ale właśnie wówczas odchodzili z wojska, bo kończyła się im służba.

- Dokładnie! A nawet jeszcze gorzej, bo jak mieliśmy w październiku czy listopadzie jakieś manewry, to ten marynarz nie mógł w nich uczestniczyć, bo musiał wykorzystać zaległy miesiąc urlopu.

- W gruncie rzeczy mieliśmy więc do czynienia z jednostką na wpół amatorską.

- Nie, bo wyszkolona kadra pozostawała.

- Jakim sprzętem dysponowaliście? Podobno pierwszą piankę uszyła pańska żona.

- Więcej. Myśmy szyli całe skafandry.

- A akwalungi?

- Były aparaty polskiej produkcji dla płetwonurków-saperów. Ale nie nadawały się dla nas, bo działały w obiegu otwartym: widać było bąbelki wydychanego powietrza. No a poza tym, można było w nich przebywać pod wodą tylko godzinę, kiedy myśmy liczyli na kilkunastogodzinne zanurzenie. Więc zażądaliśmy nowego sprzętu. Skonstruowano dla nas np. aparat o obiegu półzamkniętym o nazwie „kszyk”, która pochodzi od ptaka. Ale nie zdał egzaminu, był za duży.

- Na potrzeby płetwonurków bojowych powstał także pojazd podwodny Błotniak skonstruowany przez Polaków. Dlaczego nie udało się doprowadzić tego projektu do końca? 

- W związku ze zmianami politycznymi w naszym kraju, skończyły się pieniądze dla wojska, bo nie mieliśmy już zamiaru walczyć z Zachodem.

- Do czego była używana Formoza?

- Symulowaliśmy np. działania płetwonurków-dywersantów na okrętach stojących na Zatoce Gdańskiej. Każda para miała wyznaczoną jednostkę i przy niej działała.

- Ale używano was także do działań pozawojskowych.

- Tak, musieliśmy szukać topielców. Dla żołnierzy była to frajda: wyjeżdżali na kilka dni poza jednostkę, znajdowali ciało, byli za to chwaleni… Ale ja tego nie lubiłem, to były działania, które nas rozpraszały. W ciągu roku musieliśmy praktycznie co miesiąc wysłać dwóch, trzech ludzi. Prosiłem przełożonych, żeby nas z tego zwolniono, że są inne jednostki płetwonurków, które to mogą zrobić. „Inni mogą tylko popsuć zaufanie do Marynarki Wojennej, a do was mamy pełne zaufanie” – odpowiadano mi. Mieliśmy przypadek, że wezwano nas na przeszukanie jeziora gdzieś koło Grunwaldu, gdzie miała utonąć „wysoko postawiona osobistość”. Dwa tygodnie moi ludzie „ryli” to jezioro. Kpt. Aleksander Feldman, zacięty facet, nie mógł darować, że nie znaleźliśmy tego człowieka. 20 lat później okazało się, że tym niby topielcem był pasierb Cyrankiewicza, wysłany za granicę. Więc szukaliśmy nadaremno, nikt nie utonął.

Zaloguj się, aby dodać komentarz

Zaloguj się

1 1 1 1
Waluta Kupno Sprzedaż
USD 4.0845 4.1671
EUR 4.2992 4.386
CHF 4.6143 4.7075
GBP 5.1641 5.2685

Newsletter