- Ludzie, którzy nie znają pańskich motywacji, mogą mieć jednak wrażenie stronniczości.
- Nie sądzę, ponieważ wydaję również książki pokazujące wojnę z punktu widzenia żołnierzy innych armii.
- Czy książki admirała Morisona, będące oficjalną historią działań US Navy na Pacyfiku podczas drugiej wojny światowej wydaje pan dla przeciwwagi?
- No tak, bo moja filozofia jest taka, by pokazać pełne spectrum walczących stron i to na różnych szczeblach.
- Ale wybiera pan pozycje mocno kontrowersyjne. Jeżeli chodzi np. o I wojnę światową, przykładem mogą być „Rycerze głębin” – apoteoza cesarskiej floty …
- To właśnie aliancka propaganda głosiła „prawdę” o zbrodniczych jednostkach U-Bootwaffe topiących marynarzy! Kto miał siłę przeciwstawić się tej propagandzie? Tylko ktoś ze strony aliantów. Niemocom nikt na Zachodzie by nie uwierzył. I oto wziął się za to jeden z najsłynniejszych amerykańskich dziennikarzy tamtych czasów, Thomas Lowell, który spotkał się członkami załóg niemieckich łodzi podwodnych, spisując ich relacje. I dzięki temu powstał zupełnie inny obraz wojny, obraz tych ludzi. To jest właśnie odkłamywanie historii.
- A nie jest to zastępowanie jednej propagandy drugą?
- W pewnym sensie tak. Bo przez wiele lat byliśmy karmieni jedną propagandą, a ja chciałbym pokazać stronę do tej pory niewidoczną, której narracji nie znaliśmy. Ale przecież wydaję również książki ludzi, chociażby naszego Sopoćki, którzy mają negatywny stosunek do Niemców.
- Może uniknąłby pan większość kontrowersji, gdyby wydawane przez siebie książki opatrywał przypisami albo wstępem?
- Staram się pisać wstępy. Trudno jednak znaleźć specjalistę, który opatrzyłby przypisami relacje z pierwszej ręki uczestników opisywanych działań.
- A może w tym wszystkim chodzi zwyczajnie o kasę? Wspomnienia Karla Dönitza, dowódcy U-Bootów podczas drugiej wojny światowej, podobno sprzedał pan w nakładzie ponad 10 tysięcy egzemplarzy. Jak na polskie warunki to dużo.
- Wydawanie książek to moja pasja, a przy okazji, oczywiście, również źródło utrzymania. Wydaję takie, które sam chciałbym przeczytać. Wiele jest kontrowersyjnych, zgadzam się. Ale nie wszystkie. Zależało mi na tym, żeby znaleźć stałego czytelnika. I to się udało. Profesor Paweł Wieczorkiewicz powiedział mi kiedyś, że wychowałem sobie czytelnika. I cieszę się, że temu mojemu czytelnikowi mogę zaproponować wiele różnorodnych pozycji.
- Swego czasu wydawał pan książki historyka Mariusza Borowiaka, postaci dla wielu wielbicieli naszej wojskowości dyskusyjnej. Kontrowersje to sposób na zaistnienie czy autentyczne poszukiwanie prawdy?
- Jeżeli chodzi o Borowiaka, wdałem biografię Unruga i „Mokrany”, czyli rzeczy mniej kontrowersyjne.
- To wróćmy do początku pańskiej działalności. Jak to się stało, że zaczął pan wydawać książki wojenno-morskie?
- Od podstawówki interesowałem się morzem, chciałem zostać marynarzem, w związku z czym zacząłem się uczyć w gdańskim Conradinum. Wolałem jednak historię i ten przedmiot zacząłem studiować w Toruniu. Pełne rozczarowanie... Okazało, że na pierwszym roku historii było mało, a o marynarce w ogóle nic. Po studiach, które trwały 10 lat, wyjechałem na Ukrainę, gdzie zajmowałem się handlem stalą. A kiedy wróciłem do Polski, zauważyłem, że po upadku Wydawnictwa Morskiego na rynku księgarskim powstała luka - nie miał kto wydawać książek związanych z II wojną światową. Stwierdziłem, że ja mógłbym to robić. Nawiązałem, kontakt z instytutem w Annapolis, zdobyłem prawa do pierwszych książek: „Midway” i „Boski wiatr”. Było trudno, ale w końcu udało się przekonać do moich pozycji dystrybutorów. Po pierwszych sukcesach seria znalazła swoich zwolenników i wówczas zacząłem się tym poważnie zajmować.
- Skąd nazwa Finna?
- Wymyślił ją mój kolega, stwierdził, że powinna być to nazwa, która się z niczym nie kojarzy i ładnie brzmi.
- Od początku miał pan pomysł na „serię z kotwiczką”?
- Tak, „Boski wiatr”, pierwsza książka, był już „z kotwiczką”. Pomysł zaskoczył. Co więcej, wiele tytułów wyszło dzięki temu, że zasugerowali mi je moi czytelnicy. Jestem zachwycony ich współudziałem. Wiele osób zaczynało u mnie „karierę” tłumaczy. Byli to pasjonaci, którzy wcześniej nie mieli nic wspólnego z morzem. Albo, jak Marek Krzyształowicz, który do tej pory pływa na okrętach, mieli związki sporadyczne. Kiedy zaczął dla mnie pracować już pływał. Pisał odręcznie, miałem z tym bardzo dużo pracy, ale byłem jego tłumaczeniem zachwycony.
- „Seria z kotwiczką” liczy już ponad 50 tytułów i jest to najdłużej wydawana seria morska po 1989 roku.
- Cieszę się.
PortalMorski.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii.