- Jak się popatrzy na pana karierę w czasach PRL, to wydaje się, że za komuny miał pan dobrze: pozwolono panu na rejs dookoła świata jako drugiemu po Telidze. Nakłady pańskich książek szły w setki tysięcy egzemplarzy, popularność… Był pan jednym z bohaterów lat siedemdziesiątych w ówczesnej Polsce.
- Byłem pieszczochem komuny, jak o sobie mówił Zygmunt Choreń w waszym piśmie. Ale zapracowałem na to uczciwą pracą. Nikt goręcej nie pisał o Telidze niż ja. I to na dobrych łamach, w „Trybunie Ludu”. Pisałem, że to wspaniały wyczyn, że to przykład dla młodzieży. Robiłem to całkowicie bezinteresownie, nie wiedziałem wówczas, że sam wypłynę. Potem pływałem samotnie po Bałtyku i jako dziennikarz pisałem o tym. Robiłem więc przyjazną aurę wokół tego typu przedsięwzięć. Potem samotnie wystartowałem w mistrzostwach Polski na jachcie, który nie był na to przygotowany. W obecności Jerzego Szopy, ówczesnego prezesa Polskiego Związku Żeglarskiego, który zarazem był ministrem żeglugi, pokazałem, że sam, bez załogi, potrafię wywalczyć dobry wynik - zająłem środkowe miejsce w mistrzostwach Polski. Tak więc, najpierw pokazałem, że jestem żeglarzem godnym zaufania. A dopiero potem złożyłem projekt do PZŻ, który miał objąć wszystkich kapitanów jachtowych w Polsce. Polegał on na tym, że szykujemy start polskiego żeglarza w regatach transatlantyckich Observera z Anglii do Ameryki. Większość nie uwierzyła, że w Polsce może udać się taka sztuka, do eliminacji przystąpiło zaledwie piętnastu kapitanów. Były wieloetapowe, wymagały wiele wysiłku. Wygrałem je. Potem okazało się, że nie mamy do tego przedsięwzięcia jachtu, że trzeba go zbudować. I znów jeździłem, wykorzystując stare metody, jako dziennikarz, do różnych dyrektorów, żeby dali pieniądze. Tak powstał Polonez. I zapewniam panów, że mimo totalitarnego charakteru ówczesnego systemu, do udziału w takich regatach nie mógł się dostać ktoś z politycznego poruczenia. Nikt nie patrzył, czy jestem z „Trybuny” – liczyły się wyniki. Przechodziliśmy próby olimpijskie! Miałem dobre wyniki, byłem młody, wysportowany. O ile stan zdrowia i dobre wyniki sportowe nie mogły budzić wątpliwości, gorzej z eliminacjami żeglarskimi. Nie udało nam się zdobyć pięciu takich samych jachtów, żeby wszyscy mieli jednakowe szanse. Zajmowałem się tym w imieniu tych wszystkich kapitanów, którzy się zgłosili. Nikt inny palcem nie kiwnął. W końcu, mając już za sobą dwa sezony samotnej żeglugi po Bałtyku, zdecydowałem się na start jako samotny żeglarz w otwartych mistrzostwach Polski. Nie muszę dodawać, że zarówno pierwszy, jak i drugi sezon samotnej żeglugi po Bałtyku wymagał szczególnych pozwoleń Urzędu Morskiego ( a nie władzy politycznej), który nie wypuszczał na morze ludzi bez kwalifikacji. Właśnie podczas tych mistrzostw dołączyli do mnie konkurenci z tamtej grupy eliminacyjnej. Jeden z szybszym jachtem wjechał na mieliznę. Drugi, z wolniejszym, spóźnił się dwa dni po zamknięciu linii mety. A ja przypłynąłem jako ostatni w tym biegu, ale przypłynąłem. Więc byłem kandydatem numer jeden. PZŻ podjął taką decyzję. Prezesowi Szopie powiedziałem, że po regatach chciałbym popłynąć dalej. Zapytał mnie tylko, czy zdążę na Dni Morza. Powiedziałem, że spróbuję. To „płyń Baranowski”. Więc już po regatach w Ameryce, gdzie zająłem dwunaste miejsce, powiedziałem oficjalnie, że chcę płynąć dalej. I nikt mnie nie próbował zatrzymać.
- Tęskni pan za PRL, czy nie?
- Nie tęsknię. Aczkolwiek ubolewam, że obecna rzeczywistość nie docenia ani morza, ani żeglarstwa. Wszystko się rozsypało. Nasz kapitalizm jest zbyt prymitywny, jest na zbyt wczesnym etapie, z którego, na nieszczęście, nie możemy wyjść. Bo te następne etapy na pewno będą promowały żeglarstwo. Wówczas się stworzą elity. U nas ich nie ma, młodzi ludzie wysyłani są do Oksfordu, za granicę. Nie ma świadomości, która powinna nastąpić na tym wyższym etapie.
- Istnieje teoria, według której wiele pańskich przedsięwzięć wynika ze swego rodzaju frustracji, iż w nowej Polsce stracił pan pozycję owego pieszczocha PRL i musiał się pan dostosować do obecnej rzeczywistości i tak samo walczyć o pieniądze jak inni.
- Odpowiem w ten sposób: największym moim sukcesem był rejs amerykańsko-rosyjsko-polski na Pogorii. Udało mi się wówczas, w 1989 roku na jednym pokładzie zgromadzić załogę pochodzącą z tych trzech krajów, po dziesięciu chłopaków z każdego. Gratulacje z tej okazji złożył mi kapitan Milenuszkin, który był największym przeciwnikiem Szkoły Pod Żaglami. Połączenie trzech narodowości na pokładzie, gdzie mediatorem byli Polacy, nota bene, najlepiej przygotowani jako żeglarze, było przedsięwzięciem niezwykłym. Jednak z powodu tego, że wówczas przeżywaliśmy w naszym kraju transformację, nikt nie zauważył profitów z tego wydarzenia dla Polski. W pewnym sensie był to zmarnowany wysiłek. Ale nie do końca - gdy płynęliśmy Pogorią, tak trudno wyrwaną przeze mnie z PZŻ, doszliśmy do wniosku, że trzeba zbudować nowy żaglowiec. I wykorzystaliśmy te nowe czasy intuicyjnie. W kilka lat później powstał Chopin. Czyli niezwykle udana jednostka.
- Ale trudno nie oprzeć się wrażeniu, że w nowej, suwerennej Polsce miał pan pod górkę. Zamiast laurów - spora niechęć pewnej części środowiska żeglarskiego. Ma pan do kogoś o to żal?
- Nie, traktuję to jako zło konieczne. Widocznie moje sukcesy są nie do przeżycia dla innych, i ci inni z frustracji mnie atakują. Zawiść? W pewnym sensie zagarniam przestrzeń, w której mógłby zaistnieć inny kolega żeglarz, który może by potrafił to samo i tak samo dobrze zrobić.