Od wieków marynarze powtarzają sobie historie o jonaszach, Latającym Holendrze i krakenach. Niektórzy nie odważą się wypłynąć w morze w piątek, ani gwizdać na pokładzie. W kubrykach i mesach snuje się opowieści o tajemniczych zdarzeniach, które miały miejsce na morzu. A niektóre rejony oceanów lepiej omijać szerokim łukiem.
Niegdyś marynarze powszechnie wierzyli w istnienie jonasza – człowieka przynoszącego statkowi pecha. Wystarczyło, że w czasie rejsu coś szło nie tak, a załoga szybko dochodziła do wniosku, że musi to być związane z którymś z ludzi, przebywających na jego pokładzie.
Bywało, że takie podejrzenie kończyło się tragedią. Niezwykle sugestywnie przedstawił to Peter Weir w filmie „Pan i władca: Na krańcu świata”, gdzie jeden z oficerów, posądzony o bycie jonaszem, sam w to uwierzył i popełnił samobójstwo rzucając się w odmęty oceanu.
Jonasz wziął się z Biblii. Jego historia opisana została w Księdze Jonasza, jednej z najkrótszych i najpiękniejszych zarazem w Starym Testamencie. Nie znamy dokładnie ani jej autora, ani czasu powstania. Bibliści są zdania, że mogła zostać napisana gdzieś pomiędzy VI a IV wiekiem przed Chrystusem.
Bohaterem Księgi Jonasza jest Jonasz, syn Amittaja. Bóg nakazał mu udać się do Niniwy, aby ją napomnieć. Jonaszowi jednak nie uśmiechała się ta misja. Próbował od niej uciec i – jak mówi Biblia: „Zszedł do Jafy, znalazł okręt płynący do Tarszisz, uiścił należną opłatę i wsiadł na niego, by udać się nim do Tarszisz, daleko od Pana.”.
Dodajmy, że Tarszisz leżało w odwrotnym kierunku niż Niniwa. Jonasz myślał, że Bóg go tam nie znajdzie. W czasie rejsu zesłał On jednak na statek burzę. Groziło mu zatonięcie. Jego załoga uznała, że musi to być z powodu kogoś, kto znajduje się na pokładzie. Rzucili więc losy i los padł na Jonasza, który poradził im, aby wyrzucili go za burtę, a wtedy burza ustanie. Kiedy tak zrobili sztorm rzeczywiście ucichł.
Choć dalsze losy Jonasza są równie pasjonujące (połknęła go przecież wielka ryba i wypluła po trzech dniach), my zatrzymajmy się tutaj. Jak widzimy, fragment z Biblii, dzięki któremu Jonasz został raz na zawsze skojarzony z pechem, o pechu tym nic nie mówi. Co więcej, uważny czytelnik, z zaskoczeniem może skonstatować fakt, że marynarze rzucali losy, chcąc dowiedzieć się, z powodu kogo spada na nich nieszczęście. Wynika z tego jasno, że wiara w to, że za złe wydarzenia odpowiedzialny jest ktoś z załogi statku albo z jego pasażerów była już rozkrzewiona przed Jonaszem, a tylko od niego wzięła swoją nazwę.
Starożytni, nie umieli wytłumaczyć sobie natury wielu zjawisk meteorologicznych. Odpowiedzialnością za ich wywołanie obarczali różnego rodzaju bóstwa. Takie bóstwa, jeśli się zdenerwowały, mogły także doprowadzić do burzy na morzu. Wystarczyło tylko, że zostaną w jakiś sposób obrażone. Winnego obrazy wskazywano przez losowanie. W ten sposób sprawa była wyjaśniona. I Jonasz padł ofiarą takiej właśnie logiki.
Latające nieszczęście
Równie sławną co Jonasz postacią rodem z morskiego folkloru jest Latający Holender. Podobnie jak Jonasz, on również – a konkretniej spotkanie z nim - przynosiło pecha.
Legenda o Latającym Holendrze sięga korzeniami XVIII stulecia. Opowiada o pewnym holenderskim kapitanie, który płynął z Amsterdamu do Batawii. W okolicach Przylądka Dobrej Nadziei natrafił na wielki sztorm, podczas którego bluźnił i wygrażał Bogu zniesmaczony, że ten śmie zagradzać mu drogę zsyłając złą pogodę. Za karę został skazany na wieczną tułaczkę po morzach i oceanach, zwiastując śmierć każdemu kogo napotka.
Legenda o Latającym Holendrze ma wiele wersji i jest żywa do dzisiaj, zwłaszcza w popkulturze. Ale nie tylko. W ciągu ostatnich dwóch wieków, wielu marynarzy zarzekało się i klęło na wszelkie świętości, że na własne oczy widzieli słynny statek-widmo. Najsłynniejsza taka relacja pochodzi od… brytyjskiego króla Jerzego V.
Stało się to wczesnym świtem 11 lipca 1881 roku na pokładzie okrętu „Inconstant”, gdzie przyszły król, wówczas szesnastoletni aspirant w Royal Navy, odbywał służbę. Jednostka znajdowała się na australijskich wodach, pomiędzy Melbourne i Sydney.
Książę osobiście widział Latającego Holendra. Poza nim to samo spostrzegło także trzynaście innych osób. Obserwacja została zapisana oficjalnie w dzienniku pokładowym. Świadkowie opisywali, że widzieli stary żaglowiec promieniujący dziwnym czerwonym blaskiem. Tego samego dnia marynarz, który zobaczył go jako pierwszy, zabił się spadając z masztu.
Latającego Holendra próbowano wyjaśniać w racjonalny sposób. Niektórzy twierdzą, że to zwyczajny miraż. Przeciwnicy tej hipotezy zauważają, że współczesne doniesienia mówią o starym żaglowcu, których już się nie spotyka na morzach, a więc nie może być mowy o mirażu.
Prawda z głębin
O ile spotkanie z Latającym Holendrem dopiero zwiastowało nieszczęście, to natknięcie się na krakena było już stanięciem z nim oko w oko. Dawniej krakeny można było spotkać w Cieśninie Gibraltarskiej. Tak przynajmniej zaświadcza starożytna relacja Pliniusza Starszego. Średniowieczni żeglarze wspominali, że stwory te były tak wielkie, że łatwo można je było pomylić z wyspami.
Przypominały ogromne ośmiornice. Kraken potrafił opleść swoimi mackami kadłub statku i bez trudu wciągnąć go w głębinę. Jeszcze w XVIII wieku w istnienie krakenów wierzyło wielu, skądinąd uczonych, mężów.
Sto lat później krakeny odeszły do legendy. Stały się bohaterami powieści, filmów, komiksów, w końcu gier komputerowych. Wydawało się, że dokończą żywota strasząc nastolatki.
Niespodziewanie, kilka lat temu, naukowcom udało się nagrać żyjącą w Pacyfiku kałamarnicę olbrzymią – do złudzenia przypominającą potwora z dawnych opowieści.
To niezwykłe zwierzę, do złudzenia przypominające legendarnego krakena, ma dziesięć macek, które mogą osiągnąć rozmiar nawet kilkunastu metrów długości. Biorąc pod uwagę rozmiary dawnych żaglowców to całkiem sporo.
Co ciekawe okazało się, że w oceanach może żyć o wiele więcej kałamarnic olbrzymich niż nam się do tej pory wydawało. Świadczą o tym, przebadane przez naukowców, żołądki kaszalotów, które na nie polują. W jednym z nich znaleziono aż ponad 18 tysięcy niestrawionych chitynowych dziobów kałamarnic. Zagadką pozostaje, dlaczego więc tak rzadko się je widuje.
Duchy Bałtyku
Morze było zawsze pełne mitologicznych stworów. Już w starożytności syreny wabiły Odyseusza, a Neptun ze swoją świtą do dzisiaj nawiedza statki przekraczające równik czy koło podbiegunowe, aby ochrzcić tych, którzy przepływają przez nie po raz pierwszy.
Bałtyckim wkładem w tę morską menażerię jest postać niejakiego klabaternika, który dla odmiany był raczej dobrze usposobionym duchem opiekuńczym statku. Przybierał zwykle postać karła w kapeluszu z szerokim rondem na głowie i latarnią w ręku. Więcej pomagał niż szkodził, choć oczywiście i tutaj nie było zgody, i w niektórych opowieściach klabaternik przybierał bardziej ponurą postać.
Zdarzało się, że skrzat pojawiał się również pod postacią ognika. I tu warto wspomnieć o ogniach św. Elma, widywanych na topach masztów, które przez wieki straszyły marynarzy. Dopiero odkrycie elektryczności pozwoliło zrozumieć naturę tych zupełnie naturalnych – jak się okazało - zjawisk.
Folklor marynarski stanowi mieszaninę wierzeń różnych narodów i religii. Widać to choćby po przekonaniu marynarzy, że dusze ich towarzysze przechodzą po śmierci do jakichś zaświatowych krain typu Hilo czy Fiddler’s Green, niewiele mających wspólnego z chrześcijaństwem, choć przecież zwykle byli oni właśnie chrześcijanami.
Uzależnienie przeżycia na morzu od kaprysów pogody powodowało, że marynarze na dawnych żaglowcach próbowali przewidzieć nieszczęścia albo się przed nimi zabezpieczyć.
Temu właśnie miało służyć niewypływanie w morze w piątki, niewpuszczanie kobiet na pokłady statków czy zakaz gwizdania. Bardzo ważne było również obserwowanie pojawiających się złych znaków.
Tajemnica „Mary Celeste”
Inna sprawa, że historia zna wiele tajemniczych i do dzisiaj niewyjaśnionych zdarzeń, do których doszło na morzu. Wystarczy wspomnieć choćby legendę Trójkąta Bermudzkiego, gdzie w taki sposób zaginęło wiele statków, jachtów i samolotów.
Najbardziej niesamowita historia związana jest chyba jednak z żaglowcem „Mary Celeste”.
Zaczęła się ona 4 grudnia 1872 roku, kilkaset mil morskich od wybrzeży Portugalii. Około godz. 13.30 kapitan, płynącej pod kanadyjską banderą w kierunku Gibraltaru, brygantyny „Dei Gratia”, Dawid Morehouse, ujrzał majaczące na horyzoncie maszty jakiegoś niewielkiego statku, którym okazał się żaglowiec „Mary Celeste”. Jego dowódcą był kapitan Benjamin Briggs, jego serdeczny przyjaciel.
Jednostka płynęła pod pełnymi żaglami, ale okazała się pusta. Na jej pokładzie nie znaleziono żywej duszy. Wszystko pozostawało w najlepszym porządku, łącznie z przedmiotami osobistymi członków załogi, a przede wszystkim cennym ładunkiem, na który składało się 1700 beczułek spirytusu.
Znamienne, że na statku brakowało kilku ważnych rzeczy. Po pierwsze szalupy, po drugie sekstantu i chronometru, po trzecie części dokumentów w tym nawigacyjnych. Wyglądało na to, że załoga „Mary Celeste”, czymś widocznie sprowokowana, w wielkim pośpiechu opuściła statek. Tylko co takiego musiało się stać, że doświadczeni marynarze wpadli w aż taką panikę? No i co się z nimi potem stało?
W trakcie prowadzonego potem dochodzenia ustalono, że do tajemniczego wydarzenia, które doprowadziło do opuszczenia statku przez jego załogę doszło najprawdopodobniej 25 listopada, a więc trzy tygodnie po wyruszeniu w rejs.
Świadczą o tym zapisy w zachowanym dzienniku okrętowym, które urywają się 24 listopada, mapa morska z zaznaczoną na ten dzień pozycją jednostki a także, znaleziony w kajucie jednego z marynarzy, rozpoczęty a nie zakończony list datowany na 25 listopada. Wynikałoby z tego, że „Mary Celestę” błąkała się samotnie po oceanie przez 10 dni, zanim została odnaleziona.
Prowadzone potem śledztwo nie ustaliło przyczyny zniknięcia, ani dalszych losów zaginionej załogi żaglowca. Hipotez zaś było bez liku – od ataku piratów, poprzez oszustwo ubezpieczeniowe, trzęsienie ziemi, a nawet porwanie przez kosmitów. Swoją wersję wydarzeń przedstawił także Arthur Conan Doyle, słynny twórca postaci Sherlocka Holmesa.
Być może załoga przeniosła się do szalupy obawiając się wybuchu przewożonego alkoholu, a potem nie mogła już dogonić statku?
Tak mogło być, ale nie wszystkich to wyjaśnienie przekonało. Hipoteza rodzi bowiem kolejne pytania, na które trudno znaleźć odpowiedzi. Choćby takie, dlaczego marynarze na szalupie nie zabezpieczyli się przed ewentualnością oddalenia się od statku? Dlaczego mieli czas na zabranie przyrządów nawigacyjnych, a nie znaleźli go na zbadanie sytuacji w ładowni? Dlaczego w końcu szalupy z rozbitkami nie znalazł żaden statek na akwenie, gdzie nie było trudno je napotkać? Zwłaszcza, że pogoda na Atlantyku była w tym czasie dobra.
Sama „Mary Celeste” pływała po morzach jeszcze przez kolejne trzynaście lat. Trudno było jednak znaleźć chętnych na rejs cieszącym się ponurą sławą statkiem. W 1885 roku brygantyna utknęła na mieliźnie niedaleko Haiti i ostatecznie zatonęła. Po wnikliwym śledztwie okazało się, że została tam celowo skierowana, aby uzyskać odszkodowanie za rzekomo cenny ładunek, który okazał się bezwartościowy.
Cóż… Statek był chyba naprawdę pechowy. Przynajmniej dla oszustów.
Tomasz Falba
Artykuł pochodzi z 14. numeru miesięcznika POLSKA NA MORZU. Magazyn jest dostępny w punktach Empik i Salonikach Prasowych, w centrach handlowych i na dworcach. Wejdź na www.polskanamorzu.pl i zamów prenumeratę.