Historia

Dwa razy kamikaze - boski wiatr - uratował Japonię przed Mongołami. Za trzecim razem, przeciw Amerykanom - okazał się bezradny.

19 października 1944 roku w japońskiej bazie wojskowej w Mabalacat na filipińskiej wyspie Luzon w pobliżu Manili pojawił się niespodziewanie wiceadmirał Takijiro Ohnishi, dowódca japońskiego lotnictwa morskiego na Filipinach.

Spotkał się tam z kilkoma zaufanymi oficerami i złożył im propozycję utworzenia jednostki specjalnej, której członkowie mieliby dokonywać samobójczych ataków samolotami na amerykańskie okręty, w szczególności oczywiście lotniskowce, które właśnie szykowały się do ataku na Filipiny.   

Propozycja admirała spotkała się z entuzjastycznym przyjęciem. Obecny na spotkaniu Rikihei Inoguchi wymyślił na poczekaniu nazwę dla nowej formacji.

„W czasie omawiania struktury formacji - napisał we wspomnieniach - przyszła mi do głowy pewna myśl: Ponieważ jest to misja specjalna, powinniśmy znaleźć odpowiednią nazwę dla naszej jednostki. Tamai (inny oficer obecny na spotkaniu) przytaknął, a ja zaproponowałem: „Co panowie sądzicie o nazwie jednostka Shimpu?”

Nazwa pasowała do sytuacji jak ulał.  Shimpu jest bowiem innym sposobem odczytywania ideogramów oznaczających „kamikaze” – co po polsku znaczy „boski wiatr” i odnosi się do tajfunów, który siedem wieków wcześniej dwukrotnie uchroniły Japonię przed śmiertelnym niebezpieczeństwem ze strony Mongołów. Piloci-samobójcy mieli być teraz nowym „boskim wiatrem”, który tym razem uratuje ich ojczyznę przed Amerykanami.

„Wspaniale - zgodził się Tamai - wspomina dalej Inoguchi - będziemy potrzebować boskiej potęgi kamikaze dla powodzenia naszego przedsięwzięcia.”   

      

Kubilaj-chan marzy o Japonii

Na przełomie XII i XIII wieku Czyngis-chan, wódz Mongołów, zbudował w centralnej Azji imperium, które pod rządami jego następców dynamicznie się rozrastało. U szczytu potęgi znalazło się pod rządami jego wnuka Kubilaja.

Mongołowie stopniowo podbili Chiny i Koreę. Kubilaj przeniósł stolicę swojego państwa do dzisiejszego Pekinu, by w końcu przyjąć także tytuł samego cesarza Chin.

Kubilaj nie pasował do wizerunku typowego mongolskiego wojownika - był starannie wykształcony, inteligentny i ciekawy świata. Opis jego rządów zostawił nam Marco Polo, który gościł na jego dworze w trakcie swojej podróży do Azji.

Sąsiadujące z mongolskim imperium kraje, pod presją jego potęgi, przyjmowały po kolei jego zwierzchnictwo. Opierała się jedynie Japonia, która w tym czasie rządzona była przez szogunów. W ich imieniu faktyczną władzę sprawował regent z klanu Hōjō.

Początkowo Kubilaj próbował podporządkować sobie Japonię pokojowo. Był przekonany, że Japończycy poddadzą się bez walki - pod wrażeniem jego potęgi, największej wtedy na świecie. Już w 1266 roku wysłał posłów na wyspy japońskie, ale zła pogoda panująca w Cieśninie Koreańskiej uniemożliwiła im kontynuację misji.

Dwa lata później na Kiusiu dotarł kolejny poseł Kubilaja, który zażądał złożenia mu hołdu przez Japonię. „Myślimy o wszystkich krajach jak o jednym domu, więc także Japonia powinna myśleć o nas jak o ojcu. Jeżeli tego nie pojmiecie, to będziemy zmuszeni – choć z żalem - nasłać na was wojsko. Prosimy króla Japonii o zastanowienie się i odpowiedź.”  

Tak napisał Kubilaj do Japończyków. Ci jednak nie przejęli się groźbą i zlekceważyli posła, odsyłając go z kwitkiem.   

Pomimo tego Kubilaj wysyłał poselstwa jeszcze w kolejnych latach. W końcu postawił ultimatum. Dał Japończykom dwa miesiąca na podporządkowanie się. Także i to nie zrobiło na nich wrażenia. Wojna była nieunikniona.

Cud czy strategia?

Mongołowie starannie przygotowali się do uderzenia. Ówczesne kroniki podają, że flota inwazyjna liczyła około 900 jednostek różnej wielkości. Zostały one zbudowane przez 35 tysięcy, specjalnie do tego celu zmobilizowanych, koreańskich robotników.

Statki były obsługiwane przez 7 tysięcy marynarzy. Niestety dla agresorów okazały się one bardzo wywrotne. Szczególnie, że na ich pokładach zamustrowano około 40 tysięcy wojowników pochodzących z różnych zakątków mongolskiego imperium.

Początkowo wszystko szło dobrze. Mongołowie wypłynęli z Korei, zajęli wyspy Cuszima i Iki. Z pokonanymi obchodzono się niezwykle okrutnie. Według japońskich kronik jeńców przywiązano jako żywe tarcze do dziobów okrętów.

19 listopada 1274 roku Mongołowie wylądowali na Kiusiu (w okolicy dzisiejszego miasta Fokuoka). Nad zatoką Hakata doszło do krwawej bitwy, w której, z nastaniem wieczoru, przewagę uzyskali najeźdźcy. Było to tym łatwiejsze, że naprzeciw nich stanęło zaledwie około 10 tysięcy niedoświadczonych w boju samurajów.

Ostateczna klęska Japończyków wydawała się jedynie kwestią czasu. Wojsko mongolskie górowało nad japońskim w zasadzie we wszystkim – od uzbrojenia począwszy, na taktyce walki kończąc. Japończycy mogli w takiej sytuacji liczyć wyłącznie na cud. 

I taki cud się zdarzył – tak to przynajmniej zinterpretowali Japończycy. Podobno bowiem właśnie wtedy bogowie interweniowali po ich stronie zsyłając tajfun (czyli kamikaze – „boski wiatr”), który ich uratował przed porażką. Załamanie pogody zmusiło Mongołów do powrotu na statki.

Decyzja ta miała jednak katastrofalne skutki. Statki powywracały się na otwartym morzu i tonęły jeden po drugim. W sumie zginęło około 13 tysięcy ludzi (choć niektóre szacunki mówią o jeszcze większej liczbie). Niedobitki wróciły do Korei.

Niektórzy historycy podważają jednak taki przebieg wydarzeń. Argumentują, że o tej porze nie ma w tym rejonie Japonii tajfunów, że opowieść o boskim wietrze pojawiła się w obiegu dopiero w XIX wieku, że nie wspominają o niej ówczesne japońskie kroniki (choć koreańskie już tak).

Według nich atak Mongołów na Kiusiu był częścią większej strategii Kubilaja. Miał jedynie przestraszyć Japończyków, pokazać, że nie powinni czuć się bezpieczni na swoich wyspach. Ponieważ cel został osiągnięty, Mongołowie po prostu wrócili do siebie. Tak czy owak tym razem Japonia oparła się inwazji.

Koreańska robota

Jeśli mongolski najazd był tylko elementem strategicznej gry Kubilaja, to trzeba przyznać, że się nie udała. Rok po inwazji chan znowu wyprawił na wyspy poselstwo z żądaniem stawienia się przed jego obliczem cesarza. Urażeni do żywego Japończycy pochwycili pięcioosobową delegację i publicznie ścieli w Kamakurze (siedzibie szogunatu). To samo zrobili w 1279 roku tyle, że w Hakacie. 

Sprawujący w imieniu szogunów władzę ówczesny regent Tokimune Hōjō nie miał złudzeń, że prędzej czy później Mongołowie spróbują ponownie zaatakować jego kraj. Nie zamierzał czekać na kolejny najazd z założonymi rękoma. Rozpoczął, zakroje na szeroką skalę, umacnianie brzegu. W zatoce Hakata wybudowano dwumetrowej wysokości kamienny mur obronny. W 1280 roku zarządzono też modły o pomyślność obrońców we wszystkich świątyniach.

Po drugiej stronie barykady Mongołowie stworzyli tymczasem specjalny urząd, który zajmował się przygotowaniem do podbicia Japonii. Zniecierpliwiony Kubilaj dał swoim podwładnym rok na budowę floty inwazyjnej. Rozkaz został skrupulatnie wykonany choć – jak się niebawem okazało - pośpiech odbił się na jakości statków.

Nie zmienia to faktu, że w koreańskich stoczniach zbudowano jeszcze więcej statków niż za pierwszym razem, bo ponad 4 tysiące. Na ich pokładach znalazło się 140 tysięcy ludzi – marynarzy i wojowników. Tak przynajmniej twierdzą ówczesne kroniki. Jeśli te gigantyczne liczby nie są przesadzone, byłby to największy desant morski w historii do czasu lądowania aliantów w Normandii w 1944 roku.

Wiosną 1281 roku Mongołowie przeprowadzili rekonesans, a latem kurs na Japonię obrały główne siły podzielone na dwa rzuty – pierwszy wyruszył z Korei i liczył 40 tysięcy wojowników, drugi wypłynął z Chin i liczył 100 tysięcy ludzi. Tymczasem Japończycy byli w stanie przeciwstawić im zaledwie około 65 tysięcy samurajów.

Kiedy mongolskie siły inwazyjne pierwszego rzutu, nękane po drodze przez odważnych Japończyków, wylądowały w zatoce Hakata, rozpoczęły szturm na japońskie umocnienia. W sierpniu do Japonii dotarł też drugi rzut mongolski. Kraj wschodzącego słońca ponownie stanął na krawędzi klęski.

Znowu jednak bogowie pomogli Japończykom. 15 sierpnia w mongolską flotę uderzył tajfun. Był tak potężny, że zniszczył większość statków i zabił większość wojowników. Z pogromu miało się uratować zaledwie niecałe 20 tysięcy ludzi. 

Kroniki z epoki podają, że ciał poległych i potopionych było w zatoce Hakata tyle, że można było po nich chodzić.

Jeśli odrzucić teorię „boskiego wiatru” to wiele wskazuje na to, że być może główną przyczyną ponownej klęski Mongołów był pośpiech przy tworzeniu floty. Powstała ona co prawda w zawrotnym tempie, ale ilość nie przeszła w jakość. Efekt można oglądać do dzisiaj na dnie Morza Japońskiego.

A może by tak jeszcze raz?

Japończycy przypisali zwycięstwo nad Mongołami interwencji bogów ucieleśnionej przez „boski wiatr”. Kubilaj miał jednak na ten temat inne zdanie.

Chan Mongołów podobno aż do śmierci w 1294 roku marzył o podboju wysp japońskich. Nie mógł ścierpieć ujmy na swoim wizerunku niepokonanego władcy. Ale starzejący się wódz nie miał już sil na przeprowadzenie kolejnej wyprawy, której nie popierali również jego najważniejsi doradcy.

W Japonii natomiast – poza radością, która zapanowała po odparciu najeźdźców – zaczęły mnożyć się żądania wynagrodzenia za odniesione zwycięstwo. Płynęły one zarówno od świątyń i klasztorów, jak i od samurajów biorących udział w walkach.

Na razie zostały stłumione. Dały o sobie znać kilkadziesiąt lat później. To właśnie te środowiska doprowadziły ostatecznie do upadku klanu Hōjō, z którego pochodził, zmarły w 1284 roku, zwycięski regent Tokimune.

Odparcie mongolskich inwazji dzięki kamikaze stało się jednym z mitów narodowych Japonii. Nic zatem dziwnego, że sięgnięto po niego w końcówce drugiej wojny światowej, kiedy stało się oczywiste, że zakończy się ona dla niej klęską. To właśnie wtedy podjęto decyzję o sformowaniu jednostki pilotów-samobójców, których ochrzczono mianem kamikaze.

Mit wzmocniła propaganda. Piloci kamikaze byli fetowani, media rozpowszechniały ich historie, podkreślano ich poświęcenie i honor. Ofiara ich życia nie uratowała jednak Japonii. Nie okazali się kolejnym „boskim wiatrem”. Japonia ostatecznie skapitulowała.  

Warto przy okazji dodać dodać, że w pobliżu wyspy Cuszima, w pobliżu której działy się wydarzenia opisane w artykule, w 1905 roku doszło do wielkiej bitwy morskiej pomiędzy flotą japońską i rosyjską. Japończycy zadali wtedy Rosjanom bezprzykładną w historii wojen morskich klęskę. Rosja straciła w batalii niemal całą Flotę Bałtycką, którą tam wysłała. Japonia zaś zaledwie trzy torpedowce.

Ich zwycięstwo było wypadkową przewagi technologicznej nad przeciwnikiem, lepszego dowodzenia i wyszkolenia. Odnieśli wspaniałe zwycięstwo i nie potrzebowali do tego żadnego boskiego wiatru.  

Tomasz Falba

Artykuł pochodzi z 13. numeru miesięcznika POLSKA NA MORZU. Magazyn jest dostępny w punktach Empik i Salonikach Prasowych, w centrach handlowych i na dworcach. Wejdź na www.polskanamorzu.pl i zamów prenumeratę.

1 1 1 1
Waluta Kupno Sprzedaż
USD 4.0289 4.1103
EUR 4.2517 4.3375
CHF 4.5689 4.6613
GBP 5.112 5.2152

Newsletter