W czasach, kiedy wielu żeglarzy nie wyrusza na Atlantyk bez dobrego jachtu, wsparcia sponsorów i mediów, rejs Roberta Sowińskiego zasługuje na szczególną uwagę. Pokonał samotnie ocean na starej łódce, za własne pieniądze i bez rozgłosu.
Robert Sowiński ma 63 lata. Mieszka w Kazimierzu Dolnym nad Wisłą. To jedno z najpiękniejszych polskich miast, ale oddalone od morza o ponad 500 kilometrów.
Pomimo tego Robert Sowiński od dzieciństwa marzył o wielkiej wodzie. Nauczył się żeglować, pływał to tu, to tam, zarówno po śródlądziu jak i morzu. Zbierał doświadczenie, aby zrealizować swoje największe żeglarskie marzenie.
W jego umyśle zakiełkowała bowiem myśl, aby samotnie przepłynąć Atlantyk. Niektórzy ludzie stukali się w głowę, kiedy z wypiekami na twarzy opowiadał o swoim zamierzeniu. On się nie przejmował i cierpliwie dążył do celu.
Przeszkód w realizacji było wiele. Największą brak jachtu. Sowińskiego nie stać było na kupno nowej, drogiej łódki. Znalazł na Mazurach stary jacht typu Giga II, o długości 6,5 metra i nazwie Capella. Własnoręcznie wyremontował go i przystosował do żeglugi po oceanie.
Właśnie na tej łódce Robert Sowiński, dwa lata temu, ruszył ze Świnoujścia na zachód. Niestety, dotarł tylko do wejścia do Kanału Kilońskiego. Okazało się, że niedożaglowany i zbyt mocno obciążony jacht nie nadawał się do żeglowania. Żeglarz zawrócił i popłynął do Gdyni.
Stamtąd łódka została przewieziona do Kazimierza i stanęła w ogródku Roberta Sowińskiego. Niektórzy myśleli, że na tym zakończy się jego przygoda z oceanem. Pomylili się! Żeglarz nie porzucił swojego marzenia. Rok po pierwszej próbie przetransportował Capellę do Włoch i stamtąd podjął drugą próbę samotnego pokonania Atlantyku.
Wypłynął z okolic Rzymu. W pobliżu Sardynii natrafił jednak na sztorm, którego jacht nie wytrzymał. Doszło do rozszczelnienia kadłuba. Polak, z wielkim żalem, musiał zawrócić. Capella znowu trafiła do ogródka. Stało się jasne, że na niej się nie uda...
W tym momencie wielu dałoby już sobie spokój z pomysłem pokonania Atlantyku. Sowiński się nie poddał. Bogatszy o doświadczenia z dwu prób, postanowił podjąć trzecią. Po raz kolejny zmienił punkt startu. Tym razem na Amerykę.
Po okazyjnej cenie kupił w USA trzydziestoletni jacht typu Bristol 27 o długości 8,5 metra. Wymagał remontu, ale to akurat nie było dla polskiego żeglarza przeszkodą. Przy pomocy bardzo życzliwych amerykańskich kolegów udało mu się przygotować jednostkę do wyprawy. Otrzymała imię Capella Tangles.
I tak, 16 czerwca, Robert Sowiński opuścił wody Zatoki Chesapeake i wyruszył w samotny rejs przez Atlantyk. Popłynął tzw. północną drogą, obierając kurs na Wielką Brytanię.
- Co wtedy myślałem? - wspomina. - Czułem się po prostu szczęśliwy. Po tylu latach znalazłem się w końcu sam na oceanie, na własnym jachcie. To uczucie jedyne w swoim rodzaju, nie do opisania.
Rejs trwał do 21 lipca. Tego dnia Sowiński dotarł do brytyjskiego wybrzeża. Podróż nie obfitowała w epickie sztormy i inne niespodziewane wydarzenia. Nie znaczy to oczywiście, że pogoda była idealna. Zdarzyło się kilka dni bardziej wietrznej pogody z jednej strony, czy ciszy morskiej z drugiej.
- Generalnie jednak płynąłem dosyć spokojnie - opowiada. - I ta monotonia była chyba najtrudniejszym doświadczeniem całego rejsu.
W tej sytuacji nie ma się co dziwić, że do miana wydarzenia urastało spotkanie stadka delfinów, kilkuminutowe pojawienie się wieloryba na horyzoncie, przelot ptaka, czy lądowanie na pokładzie latającej ryby. Sowiński chwytał wtedy za kamerę i starał się wszystko uwiecznić.
Musiał się również zmagać z samotnością. W trakcie podróży, obok jachtu przepłynęły zaledwie trzy statki. Życie na pokładzie Capelli Tangles biegło monotonnie. W nocy Sowiński budził się co godzinę, aby sprawdzić czy jacht zmierza w pożądanym kierunku. Żeglarz i jego łódka byli dobrze przygotowani do transatlantyckiego przelotu, więc obyło się bez niespodzianek.
- Żałowałem tylko jednego. W poprzednie rejsy zabierałem ze sobą sporo książek - opowiada. - Pech chciał, że w ten akurat nie. Z braku zajęcia wspominałem więc swoje życie. Zrobiłem potężny rachunek sumienia, bilans, którego pewnie inaczej bym nie dokonał.
Sowiński nie bał się podróży. Drżał za to przed chorobą morską, na którą nigdy nie był odporny. Zapobiegliwie zaopatrzył się w dużą ilość różnego rodzaju specyfików, które miały go przed nią uchronić. Przez dwa pierwsze dni podróży wypróbowywał je po kolei. Najbardziej skuteczny okazał się imbir w tabletkach.
- W relacjach z samotnych rejsów, które wcześniej przeczytałem, żeglarze opisywali dziwne zjawiska jakich byli świadkami na oceanie - mówi żeglarz. - Mnie nic takiego się nie przytrafiło. Czasem tylko, leżąc na koi i słuchając odgłosu fal uderzających o burty jachtu, miałem wrażenie, że słyszę jakieś głosy, jakby morze do mnie mówiło.
Na ląd Polak zszedł w Falmouth. Największą przyjemność zrobiła mu długa, ciepła kąpiel, której był pozbawiony przez kilka tygodni. Po krótkiej przerwie, Capella Tangles wyruszyła dalej w rejs do Polski. Tym razem na pokładzie pojawił się jednak pomocnik, siostrzeniec Wiktor.
Żeglarze dotarli do Kanału Kilońskiego, gdzie posłuszeństwa odmówił wysłużony silnik jachtu. Naprawa nie była możliwa. Podjęli więc decyzję o zakończeniu rejsu i przetransportowaniu łódki do kraju lądem. W pierwszych dniach sierpnia ciężarówka przywiozła Capellę Tangles do Kazimierza. W ogródku Roberta Sowińskiego stanął drugi jacht.
- Przepływając Atlantyk spełniłem swoje marzenie i to jest dla mnie najważniejsze - podsumowuje podróżnik. - Podczas tego rejsu przekonałem się jednak, że nie jestem stworzony do samotnego pływania.
Ktoś mógłby w tym momencie zapytać, dlaczego właściwie piszemy o Robercie Sowińskim. Samotne przepłynięcie Atlantyku nie jest przecież dzisiaj specjalnie wielkim wyczynem. Co roku trasę tę pokonują dziesiątki jachtów, a na nich także Polacy.
Ale nie o wyczyn w tym wypadku chodzi, tylko o to, że jeśli mocno się tego chce, można zrobić wszystko – za nieduże pieniądze, na wyremontowanym własnoręcznie starym jachcie, pokonując liczne przeciwności i czekając cierpliwie przez całe lata na okazję do realizacji pomysłu. Takie podejście to przecież kwintesencja żeglarstwa, szczególnie w dobie, kiedy wielu żeglarzy w ogóle nie ruszy na ocean bez nowoczesnej łódki i wielkich pieniędzy od bogatych sponsorów.
Robert Sowiński nie uważa, że dokonał czegoś wielkiego. Ale my uznaliśmy, że warto o nim napisać. W hołdzie tym wszystkim polskim żeglarzom, którzy bez rozgłosu spełniają swoje mniejsze i większe żeglarskie marzenia.
Tomasz Falba
Fot: archiwum Roberta Sowińskiego, Tomasz Falba
Pieniadze to sprawa drugoplanowa
PortalMorski.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii.