Nie od wczoraj wiadomo, że w Polsce każdy doskonale zna się na polityce, medycynie i piłce nożnej. Od niedawna można śmiało dodać do tej listy jeszcze jeden temat - Marynarkę Wojenną. I to, co charakterystyczne, najbardziej odważne, by nie napisać - stanowcze, opinie o kształt i rolę MW RP, mają dziś ci, którzy wcale albo w niewielkim stopniu zajmowali się nią w przeszłości.
Taką stanowczą opinią jest niedawne stanowisko Instytutu Jagiellońskiego autorstwa dr. Łukasza Kistera. Jest to drugie opracowanie tego autora dotykające spraw bezpieczeństwa na morzu. Pierwszym był opublikowany w 2011 roku referat "Dostęp do morza zobowiązuje". Obie pod patronatem wyżej wymienionego Instytutu, którego jest członkiem.
Czy powinniśmy się cieszyć, że sytuacja w Marynarce Wojennej RP jest przedmiotem zainteresowań różnych agend naukowych? Oczywiście, chyba, że ich publikacje są obarczone licznymi błędami merytorycznymi, które wprowadzają czytelników w błąd i szkodzą wizerunkowi MW RP. A takie błędy znajdujemy w stanowisku Instytutu.
Co to jest nowoczesna fregata rakietowa?
W swojej wypowiedzi dla portalu Newseria dr Kister mówi, że trudno wyjaśnić, skąd wziął się pomysł na zakup fregat dla Marynarki Wojennej RP. Otóż nie jest trudno wyjaśnić - fregaty to "konie robocze" większości flot państw morskich Sojuszu Północnoatlantyckiego. Na Bałtyku, oprócz MW RP, która posiada dwie wysłużone fregaty amerykańskiego typu Oliver Hazard Perry, fregaty posiada również marynarka niemiecka oraz duńska.
Czytaj więcej: Instytut Jagiellonski: zakup fregat dla Marynarki Wojennej szkodzi jej interesom
Do budowy małych fregat przymierzają się kolejne dwa państwa - Szwecja i Finlandia. Ten ostatni kraj w ramach programu dużej modernizacji swoich sił morskich Squadron 2020, zaś Szwecja w wyniku nauki wyniesionej z eksploatacji małych korwet typu Visby. Oba uznały, że jedynie na jednostkach o wyporności ponad 3500 t. można umieścić taki zestaw czujników (sensorów takich jak radary, systemy rozpoznania radioelektronicznego, czujniki optoelektroniczne oraz hydrolokatory) oraz efektorów (pociski rakietowe woda-powietrze i woda-woda, systemy artyleryjskie średniego i małego kalibru, wyrzutnie torpedowe) które w obliczu nieustannie ewoluujących zagrożeń umożliwią im skuteczne wykonywania powierzonych im zadań.
Specjalizacją, w której wyporność i rozmiar okrętu ma bardzo duże znaczenie jest obrona powietrzna. Na teatrze morskim dzieli się ona zasadniczo na dwa obszary - obronę lokalną oraz strefową. Ta pierwsza, oparta na pociskach krótkiego zasięgu, pozwala jedynie na ograniczoną obronę własnego okrętu oraz jednostek znajdujących się w jego bezpośredniej bliskości. Druga, nazywana strefową, jak sama nazwa wskazuje, koncentruje się nie na obronie danego okrętu, lecz całej strefy, w której taka jednostka operuje. Co za tym idzie, pozwala zachować swobodę operacji dla wszystkich okrętów, jednostek lądowych, jak też chronić instalacje cywilne znajdujące się w jej zasięgu. Dopiero połączenie tych dwóch warstw (oraz kilku kolejnych koncentrujących się np.: na wykorzystaniu systemów zakłóceń aktywnych, wyrzutni celów pozornych jak też zestawów obrony bezpośredniej) pozwala mówić o prowadzeniu skutecznej obrony przeciwlotniczej i przeciwrakietowej w środowisku morskim.
Posiadanie zdolności do obrony strefowej oznacza jednak konieczność posiadania odpowiedniego radaru lub zestawu radarów (dysponujących wystarczającym zasięgiem, pracujących w odpowiednim paśmie jak też posiadających zdolność do wymiany danych z naprowadzanymi na cel pociskami - wśród odpowiednich rozwiązań można wymienić radar AN/SPY-1D, duet stacji SMART-L + APAR czy rodzinę radiolokatorów CEAFAR) oraz zestawu pocisków rakietowych. Kluczowe są zarówno ich parametry jak i ilość; pociski odpowiednie do obrony strefowej to np.: amerykańskie rakiety SM-2 i SM-6 jak też europejskie Aster 30.
Oczywiście, rozmiar i wyporność okrętu nie jest kluczowa jedynie w kontekście obrony powietrznej. Posiadanie okrętu o wyporności przekraczającej 3-4 tysiące ton oznacza:
- więcej miejsca na uzbrojenie (większa ilość komór pionowych wyrzutni uniwersalnych, które mogą zostać wykorzystane do przeniesienia pocisków woda-powietrze, ale też woda-ziemia, np.: słynnych pocisków manewrujących Tomahawk);
- większą autonomiczność jednostki osiąganą dzięki zabieraniu na pokład większej ilości paliwa jak i zapasów suchych;
- większą dzielność morską pozwalająca nie tylko na bezpieczny rejs, ale co kluczowe skuteczne wykorzystanie przenoszonego uzbrojenia;
- większe zdolności wsparcia operacji lotniczych. Objawiają się one zarówno w zdolnościach do przyjęcia, ale i długotrwałego bazowania na pokładzie okrętu śmigłowca/śmigłowców pokładowych umieszonych w hangarach lotniczych. Warto zauważyć, że postęp techniczny pozwala w niektórych zadaniach zastępować załogowe śmigłowce aparatami bezzałogowymi. Jednak również maszyny bezzałogowe potrzebują odpowiedniej infrastruktury pozwalającej na ich serwisowanie i odtwarzanie gotowości bojowej, mimo, że ich możliwości są wciąż dość ograniczone.
Wreszcie, większa wyporność, to większy zapas modernizacyjny (tak pod względem przestrzeni, masy jak i rezerw energii elektrycznej). „Czas życia” współczesnego okrętu przekracza 30 lat, często osiągając znacznie dłuższy okres. Kluczowe jest uwzględnienie już na etapie projektu początkowego możliwości modernizacji jednostki w przyszłości.
Do tych samych wniosków ponad dekadę temu doszli Duńczycy, którzy wycofali małe okręty typu StandardFlex i zbudowali dwie krótkie serie fregat - Absalon (dwa okręty) i Iver Huitfeldt (trzy okręty) - silnie uzbrojone w rakiety przeciwlotnicze, zdolne razić nieprzyjacielskie samoloty, zanim te będą w stanie użyć własne uzbrojenie przeciw tym okrętom, zdolne również odeprzeć atak rakietowy od strony Obwodu Kaliningradzkiego.
Fregaty, to również najmniejszy typ okrętu w NATO uznawanego za okręt bojowy, który państwa mogą dedykować do sił szybkiego reagowania w ramach inicjatywy 4x30. Inicjatywa ta, przyjęta podczas tegorocznego szczytu NATO zakłada, że od 2020 roku państwa Sojuszu będą utrzymywać na wysokim poziomie gotowości 30 batalionów zmechanizowanych, 30 eskadr powietrznych oraz 30 okrętów bojowych, gotowych do działania w czasie nie dłuższym niż 30 dni.
Mało kto dziś pamięta, że zanim Polska przystąpiła w 1999 r. do NATO, zobowiązała się posiadać w swoich siłach morskich jednostki zdolne do operacji również poza akwenem Morza Bałtyckiego.
Za ile?
Ciężko za to wytłumaczyć skąd dr Kister wziął kwotę 12 miliardów złotych, która Polska miałaby zapłacić za fregaty. Wspomniane wcześniej duńskie fregaty typu Iver Huitlfeldt, de facto okręty o najsilniejszej na Bałtyku obronie przeciwlotniczej i przeciwrakietowej, kosztowały duńskiego podatnika 300 milionów euro za okręt, czyli w przeliczeniu 1 miliard 300 milionów złotych. To niewiele więcej jak za nieuzbrojony okręt patrolowy ORP Ślązak, za który do tej pory przyszło nam zapłacić 1 mld 230 mln zł.
Można zatem śmiało założyć, że trzy okręty wzorowane na duńskich fregatach, wraz z pełną jednostką ognia dla nich, to wydatek nie większy niż 5 miliardów złotych. Warto do tego dodać, że co najmniej 20 proc. tej kwoty mogłaby trafić do polskich przedsiębiorstw, przede wszystkim stoczni, uczestniczących w budowie tych fregat.
Wymienione zaś przez dr. Kistera okręty, na podstawie których wyliczył koszt, jak brytyjski typ 45 czy francusko-włoski Horizone, to nie fregaty, a niszczyciele, jednostki o wiele większe, przez co droższe, których jednak nikt w MW RP nie oczekuje.
Czy fregaty dadzą radę?
Myli się ekspert z Instytutu Jagiellońskiego pisząc, że okręty te zostaną zniszczone w ciągu 40 sekund, bo tyle tylko potrzebują rakiety z Obwodu Kaliningradzkiego, by dolecieć do Zatoki Gdańskiej.
Po pierwsze - samo wyliczenie liczby rakiet atakujących samotną jednostkę wskazuje na zupełne niezrozumienie natury prowadzenia walki na morzu. Okręt wojenny (niezależnie od tego, o jakim typie jednostki mówimy) jest zawsze częścią większego systemu. Nie operuje samotnie przeciwko całej potędze przeciwnika, wchodzi w skład zespołu liczącego kilka, kilkanaście jednostek o określonych możliwościach, które operując razem wzajemnie się wspierają.
Kolejną kwestią, która została zupełnie pominięta w rozważaniach eksperta Instytutu Jagiellońskiego, była kwestia łączności i rozpoznania. Zespół okrętowy działa opierając się na informacjach uzyskiwanych nie tylko przez własne sensory, lecz również przez takie, które dzięki wykorzystaniu łączy danych (zarówno standardów natowskich jak i krajowych) spływają na okręty z innych platform takich jak sensory lądowe, własne i sojusznicze samoloty i śmigłowce (F-16, M28 Bryza, E-3 AWACS, P-3 Orion i P-8 Poseidon, platformy bezzałogowe), czy systemy rozpoznania radioelektronicznego.
Należy wręcz zaznaczyć, że właśnie w celu uniknięcia wykrycia i identyfikacji okręty do momentu użycia uzbrojenia będą operowały skrycie w najbardziej ścisłym reżimie kontroli własnych emisji (EMCON), korzystając ze strumienia danych płynących do nich ze strony ww. platform.
Po drugie, mocno dziwi założenie, że nasze okręty będą oczekiwać na wybuch konfliktu na wodach Zatoki Gdańskiej. Czyżby pan Kister wątpił w skuteczność rozpoznania naszej armii jak również Sojuszników i zakładał, że nikt nie wyda odpowiednich rozkazów nakazujących wypłynięcie na pozycje wyjściowe zanim kryzys zamieni się w wojnę? Okręty mają możliwość przemieszczania się, dzięki czemu trudno w warunkach kryzysu i wojny na bieżąco śledzić ich położenie.
Po trzecie - dr Kister nie zna wyników symulacji prowadzonych w ramach powstawania Strategicznego Przeglądu Obronnego, gdyż są one tajne. Nie znają ich również autorzy niniejszego artykułu, ale można śmiało zakładać, że gdyby ów wynik był skrajnie niedobry dla fregat, nikt w MW RP nie dążyłby do ich posiadania. Warto byśmy zaufali wyedukowanym na polskich uczelniach wojskowych polskim oficerom.
Po czwarte - i to ważne, bo zostało to ujawnione już po powstaniu stanowisku dr. Kistera, amerykańscy eksperci obalili tezę, że Bałtyk jest "za mały" dla okrętów takich jak fregaty. Wpływowy think-tank Atlantic Council w raporcie współautorstwa gen. Philipa Breedlova (były dowódca połączonych sił NATO w Europie) zaproponował wprowadzenie na stałe na Bałtyk niszczycieli typu Arleigh Burke, których zadaniem byłoby między innymi przeciwdziałanie rosyjskim systemom rakietowym.
Niestety, argumentacja demonizująca i przeceniająca rosyjski potencjał rakietowy, daje często do ręki argument tym, którzy uważają, że Polska nie ma interesów morskich. Jest to bowiem prosty argument do zastosowania wobec każdej innej klasy okrętów - nawet podwodnych, bo w ciągu rzeczonych 40 sekund nie zdążyłyby wyjść z portu, czy się zanurzyć.
Reasumując, budowa w Polsce, a następnie eksploatacja fregat przeciwlotniczych przez Marynarkę Wojenną RP, nie tylko nie będzie szkodziła interesom kogokolwiek w Rzeczypospolitej, ale również będzie z korzyścią dla systemu bezpieczeństwa państwa, gdyż owe fregaty będą prowadziły osłonę przeciwlotniczą Polski daleko od jej brzegów, miast i infrastruktury jak porty, rafineria, gazoport, ale również da zastrzyk nowych technologii i zamówień dla polskich stoczni, które tego bardzo potrzebują.
Wojciech Budziłło, Dawid Kamizela, Michał Piekarski
Szkoda slów
Podobnych logicznych bzdur cała masa
Tak uważam, że powinniśmy budować korwety!
A co do opierania się o sojuszników to nie ja tylko autorzy twierdzą, że to genialna idea. No ale taka tradycja, że od ponad 200 lat bez oglądania się na sojusznika to jakby bez nogi, my już nie potrafimy inaczej.
Budować trzeba ale stojąc na ziemi.
Mowa jest dalej o obronie przeciwlotniczej i przeciwrakietowej. Czy naprawdę chcą Państwo powiedzieć, że te fregaty mogą być tańsze niż systemy tego typu bazowania lądowego? Trudno w to uwierzyć. A już tym bardziej nie ma siły, żeby takie systemy miały większą przeżywalność i skuteczność niż systemy lądowe, które z zasady:
- mogą być bardziej rozproszone (zatopienie fregaty niszczy wszystko co na niej jest, w przypadku rozproszenia trudniej jest zniszczyć wszytko),
- mają mniejsze ograniczenia co do ilości posiadanych środków ogniowych i logistyki - nie trzeba się martwić o miejsce i masę na okręcie, dużo łatwiej też zorganizować logistykę
- są skuteczniej maskowane - upraszczając fregata nie ma się gdzie schować na morzu, a mobilne systemy lądowe owszem, mogą się szybko przemieścić i wykorzystać trudniejszy teren do maskowania
Nie jestem specjalistą więc w moim wywodzie też mogą być błędy, ale wydaje mi się, że artykuł niestety nie podejmuje problemów które widzę.
Wracając do zadań, to nie proponowano tego otwarcie w artykule, ale nie wydaje się też dobrym pomysłem pozyskanie ich w celu ochrony samego Bałtyku, taniej zdaje się jest w stanie to robić na najważniejszym dla nas obszarze NSM.
Pozostałe punktu miłościwie pominę, ale bardzo jestem ciekaw jakież to ustalenia poczyniliśmy z NATO co do wielkości NASZYCH okrętów?
cdn
Wystarczy popatrzyć ile kosztowałby jeden jedyny Kormoran, gdyby podliczyć wszystko co wydano na ten projekt i nie uwzględniać pozostałych zamówionych okrętów. Dyskutować o cenie można dopiero, gdyby strona duńska przedstawiła wstępną kalkulacje kosztów okrętu tej klasy dla polskiej floty, a to będzie wiadome po zapytaniu ofertowym. W każdym innym wypadku to dzielenie skóry na niedźwiedziu. To porównanie niestety obniża wartość analizy. Mimo to dobrze, że ktoś zajął jasne stanowisko w opozycji to pana Kistera.
Głupi pomysł jest i już . Przypomina liczenie kosztów Gawrona. Nie zapominajmy jak sie to skończyło.
PortalMorski.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii.