Rozmowa z Aleksandrem Dobą, wyczynowcem, który kajakiem w 99 dni przepłynął Atlantyk.
- Momenty największej grozy w transatlantyckiej wyprawie...
- Były. Już na początku wyprawy, kiedy wypłynąłem z Dakaru i straciłem ląd z pola widzenia. Zbliżyła się do mnie łódź z siedmioma Senegalczykami. Najpierw chcieli panele słoneczne. Potem zaczęli sygnalizować, bym im dał papierosy. Pokazałem, że nie palę. No to domagali się jedzenia. Ja i 7 murzynów, nikogo na horyzoncie. Na szczęście odpłynęli. Ale przed zmrokiem zobaczyłam kolejną łódź, 500 metrów za mną. Nie zbliżała się. Byłem mocno przestraszony. Przygotowałem kilka plików banknotów euro na wypadek "negocjacji". Zapadła noc, ciemność. Strach jeszcze większy niż w dzień. Nie wiedziałem, czy nadal są w pobliżu, co zrobią.
Tak, najbardziej obawiałem się ludzi. Chociaż muszę przyznać, że rybacy u wybrzeży Brazylii byli przyjaźni, ciekawi ale nie groźni.
- A ocean?
- Na oceanie nie boję się o życie. Trasa i termin były dokładnie przygotowane. Nie było sztormów. Zagrożeniem były jedynie gwałtowne tropikalne burze. Wyzwalały ogromną energię z bardzo ciepłych wód oceanu. Fale nawet do 8 metrów, strome, ostro załamujące się. Gnały mnie.
Pierwszą burzę przeżyłem w kabinie, bezradnie, spięty pasami. Następne już z wiosłami w ręku, w uprzęży. Starałem się obierać trochę korzystniejszy kurs, ustawiać kajak, hamować kotwami kiedy mnie znosiło.
- Nie obawiał się pan piorunów?
- W dzień burzy nie były zbyt zjawiskowe, ale w nocy to fascynujące widoki. Błyskawice, chmury, deszcze zbliżały się, widok był niesamowity chociaż niepokój był. Bo za moment trzeba było się z tym zmierzyć. Nie myślałem, że coś mi grozi. Nie wyzwalałem jakiegoś szczególnego pola przyciągającego pioruny.
- Pojawiały się rekiny?
- Było upalnie, polewałem się wodą. Miałem do tego miskę na sznurku. Chciałem wskoczyć. Usiadłem na rufie, popluskałem nogami, ale około 20 metrów od kajaka zobaczyłem rekina. Pewnie zareagował na hałas, wyczuł zdobycz. Odeszła mnie ochota na kąpiel. Z mojej wiedzy wynikało, że Polaka jeszcze rekiny nie zjadły. Nie myślałem psuć tej statystyki. Miałem też innych towarzyszy. Po 2 tygodniach rejsu pojawiły się przy kajaku ryby o długości metra, półtorej. Jak się później okazało, były to delphin fish bądź mahi-mahi. Drapieżne, żywiące się głównie latającymi rybami. Piękne, ciekawskie. Były swoistą eskortą, 10 sztuk z lewej, tyleż z prawej, dzień i w nocy. Opuściły mnie dopiero, kiedy zbliżyłem się do wybrzeży Brazylii.
- Takie towarzystwo poprawiało samopoczucie samotnikowi?
- Nie zawsze. Były bardzo wścibskimi gapiami. Na oceanie musiałem przecież załatwiać swoje potrzeby fizjologiczne. Miałem swoją wodną ubikację na końcu rufy, przywiązany linką. Ale kiedy chciałem załatwić potrzebę, mahi-mahi wlepiały we mnie swoje ślipia. To było bardzo krępujące, ale w końcu musiałem zacząć bombardowanie, między nie. Potem już tak się nie krępowałem.
To piękne ryby. Potrafiły skakać w górę 4 i w dal 8 metrów. Miały bardzo poorane grzbiety. Obijały się o dno kajaka. Śledziłem ich polowania na latające ryby. Te potrafiły frunąć do 100 metrów. Ale w końcu padały ofiarami mahi-mahi. W nocy uprzykrzały mi życie, rozbijały się o pałąki, trafiały we mnie, w tułów. Na szczęśćcie nie oślepiły mnie. Ja też się nimi chętnie żywiłem, wpadały mi do kokpitu i miałem gotowe śniadanie, smakowały nawet na surowo. Takie moje sushi.
- Co się je w kajaku, na środku oceanu?
- Przez pierwszy miesiąc jadłem tradycyjne potrawy. Potem już robiłem zupy rybne, filety na surowo. Miałem jedzenie liofilizowane: porcje śniadaniowe, obiadowe, owoce jagód, malin, spaghetti, dania z drobiu, warzywa. Jadłem wszystko po zalaniu wrzątkiem, ciepłą bądź zimną wodą. Kiedy skończyły mi się zapasy wody, uruchamiałem codziennie elektryczną odsalarkę. Dziennie potrzebowałem 9-12 litrów wody. Energię miałem z paneli słonecznych, ładowałem w ten sposób akumulator, który dawał mi światło w kabinie.
- Organizm nie szwankował?
- Ogólnie nie narzekałem, kondycyjnie byłem przygotowany. Wiosłowałem od 8 do 12 godzin dziennie. Ale wysokie temperatury, sól, wilgotność już po kilku dniach wywołały nieprzyjemną wysypkę, bardzo dokuczliwą w niektórych miejscach ciała. Starałem się nie rozdrapywać.
Problem zaczął się, kiedy wysiadła mi elektryczna odsalarka. Miałem ręczną, przekonstruowałem ją na nożną. By uzyskać wodę musiałem pracować 3-4 godziny na dobę.
- Były chwile zwątpienia, miał pan dość?
- Nie, nie było takich momentów. Ale bywałem wściekły, kiedy prąd okazywał się mocniejszy od siły moich mięśni. Zrobiłem wiele pętli. Najdłuższa miała pięć dób. Północno Równikowy Prąd Wsteczny powodował, że zamiast posuwać się do przodu - cofałem się. Obserwowałem to bezsilnie. Nie miałem najmniejszych problemów z nawigacją. Jestem pilotem szybowców, żeglarzem. Po prostu przegrywałem z prądami. I pomyśleć, że po pierwszych 2 tygodniach rejsu martwiłem się, że dopłynę do Brazylii przed Sylwestrem i nie będę miał się z kim bawić, bo żona Gabrysia została w kraju. A ledwo zdążyłem na karnawał, po 99 dniach rejsu. Nie udało się dotrzeć do Fortalezy. Prądy zniosły mnie ponad 200 km na północ. Ostatecznie dotarłem do małej osady rybackiej Acarau.
- O czym marzył pan zbliżając się do brzegów Ameryki?
- Przede wszystkim o normalnym łóżku i śnie.
- Amazonka nie będzie dobrym wspomnieniem?
- Zrezygnowałem po dwóch bardzo groźnych napadach uzbrojonych bandytów. Ryzyko było zbyt duże. Życie cenię nade wszystko i żonie obiecałem, że wrócę. Wróciłem.
- Która z wypraw była najtrudniejsza?
- Transatltyk to była wyprawa życia. Udało się. Ale wyprawa za koło podbiegunowe, do Narwiku też była bardzo trudna. Trwała 101 dni, przepłynąłem 5369 km. Nie mniej groźny był Bajkał, Morze Syberii. Jego linia brzegowa wynosi około 2 tys. km. Opływając je mijałem dziesiątki pomników ludzi, których pochłonął żywioł jeziora. Jezioro jest groźne zwłaszcza z powodu silnych, gwałtownych wiatrów. Woda chłodna. Góry wyrastają z wody, pionowe. Widziałem pożary tajgi, które gasi, tylko deszcz. Przepływałem stromizny, doliny, śnieg schodzący żlebami do tafli jeziora na północnych stokach.
Czuwa nade mną mój Anioł Stróż, wyciągał mnie z różnych opresji.
- Ale już jest plan kolejnej podróży?
- Chcę przepłynąć Pacyfik, 7 tys. mil morskich tj. 13 tys. km. Na razie to projekt, który muszę przedyskutować z Andrzejem Armińskim. Dzięki niemu wyprawa transatlantycka doszła do skutku, zbudował kajak i był sponsorem. Trasę trzeba dokładnie zaplanować łącznie z terminem. Muszę też przekonać żonę.
Inne
Aleksander Doba: Bałem się ludzi bardziej niż żywiołu
07 listopada 2011 |