Z Janem Babiczem, projektantem statków, autorem wielu książek i słowników okrętowych rozmawia Agnieszka Latarska.
Urodził się Pan na południu Polski w Kalwarii Zebrzydowskiej. Do morza więc kawał drogi…
- Ten kawał pokonałem latem 1969 roku. Jako świeżo upieczony absolwent kalwaryjskiego liceum wsiadłem do pociągu jadącego do Gdyni, z zamiarem zdawania egzaminu wstępnego na Wydział Budowy Okrętów Politechniki Gdańskiej. Zdałem je na tyle dobrze, że w październiku byłem jednym z dwóch reprezentantów Politechniki na uroczystym wręczeniu indeksów w Teatrze Wybrzeże.
Studia okazały się bardzo czasochłonne dla kogoś, kto miał dwa, odległe od siebie hobby: żeglarstwo i góry. Aby móc pływać jachtami, należało je remontować w położonej daleko od akademika przystani. Trzeba było więc wybrać – postawiłem na góry, które towarzyszą mi od tamtego czasu.
W grudniu 1975, po powrocie z trzymiesięcznej praktyki na statku MS Stefan Żeromski obroniłem pracę magisterską i w lutym kolejnego roku rozpocząłem pracę w Stoczni Gdańskiej.
Czym się Pan tam zajmował?
- Na początek odbyłem trzymiesięczny staż w charakterze pomocnika montera kadłubów. Zbiórka brygady o szóstej rano przed pochylnią, o dziewiątej zupa z wkładką w budzie pełniącej rolę stołówki, hałas, dym i brudny kombinezon, takie były stoczniowe realia. Po kilku miesiącach mistrzowania udało mi się wyrwać z produkcji do stoczniowego biura projektowego, najpierw do działu architektury statków, a później do działu obliczeń teoretycznych.
W 1983 roku nadarzyła się okazja zmiany pracy: gdańska placówka francuskiego towarzystwa klasyfikacyjnego Bureau Veritas potrzebowała inspektora do nadzoru budowy statków w Stoczni Gdyńskiej. Niestety stocznia w Gdyni nie potrafiła zbudować statku w terminie. Gdy opóźnienie przekroczyło sześć miesięcy, francuski armator zrezygnował z kolejnych jednostek, zamawiając je w Korei Południowej, która odmówiła wpuszczenia inspektorów BV z socjalistycznymi paszportami. W ten sposób skończyła się dobra praca.
Po kilku latach nieciekawych zajęć udało się wrócić do Stoczni Gdańskiej, budującej w tym czasie dwa kontenerowce dla innego armatora z Francji. Potem był już własny projekt kontenerowca 3500 TEU dla armatora greckiego i stanowisko głównego projektanta. Prace nad dokumentacją roboczą przerwało bankructwo Stoczni Gdańskiej. Zaczęły się chude lata.
Na szczęście Bureau Veritas, które potrzebowało inspektora do nadzoru trzech kontenerowców budowanych na Tajwanie, przypomniało sobie o swym byłym pracowniku. W ten sposób, w lipcu 1998 roku wylądowałem w Kaohsiung na południu Tajwanu, w stoczni China Shipbuilding Corporation.
Kolejna chińska przygoda miała miejsce w latach 2002-2004. Pełniłem wówczas funkcję szefa inspektorów niemieckiego armatora Hermann Buss GmbH z Leer, nadzorując budowę wielozadaniowych statków w stoczni Yangfan na wyspie Zhoushan. Zdobyta wiedza i doświadczenie zaowocowały projektami nowych jednostek dla tego armatora: kontenerowców o pojemności 960 TEU i 1280 TEU oraz statków do przewozu drewna. Chińskie stocznie Yangfan, OUHUA i Sainty zbudowały kilkadziesiąt takich statków.
Kryzys finansowy w 2008 zakończył ten bardzo owocny zawodowo okres, uniemożliwiając budowę sześciu nowo zaprojektowanych i zakontraktowanych już jednostek. W międzyczasie polskie stocznie stały się poddostawcami produkującymi głównie częściowo wyposażone kadłuby. Potrzebni byli monterzy, spawacze, rurarze. Ktoś, kto tworzy koncepcję statku i czuwa nad kolejnymi etapami projektu przestał być w Polsce potrzebny.
Kiedy i w jakich okolicznościach pojawiła się koncepcja tworzenia słowników okrętowych?
- Pracując na Tajwanie kupiłem w Internecie angielski słownik okrętowy. „Dictionary of Marine Techology” Cyrila Hughes’a okazał się nie tyle słownikiem, ile leksykonem, zupełnie nieprzydatnym w codziennej pracy na stoczni. A kosztował niemało, bo aż 116 dolarów. Postanowiłem wtedy opracować swój własny słownik, kilkukrotnie tańszy, a przede wszystkim bardziej praktyczny.
Jak udało się Panu zebrać potrzebne materiały?
- Stocznia CSBC w Kaohsiung posiadała bardzo dobrze zaopatrzoną bibliotekę, tak więc w deszczowe dni, kiedy nie można było prowadzić odbiorów, mogłem studiować angielskie i amerykańskie publikacje, gromadząc definicje okrętowych terminów. Rezultatem tych prac był pierwszy skromny słownik „English Shipbuilding Dictionary” wydany po powrocie do Polski.
Poza tym, jako projektant statków zawsze studiowałem wiele fachowych magazynów i książek. Za każdym razem, gdy znalazłem coś interesującego, robiłem notatkę, aby wykorzystać to w przyszłości. Dziś żyjemy w erze Internetu i wiele osób uważa, że wszystko można tam znaleźć. Jednak znalezienie naprawdę wartościowych informacji zajmuje dużo czasu. A ponadto osoby, które nie znają tematu, nie są w stanie ocenić co jest rzetelną informacją.
(...)
Cały wywiad można przeczytać w 51. numerze miesięcznika POLSKA NA MORZU dostępnym w punktach Empik i Salonikach Prasowych, w centrach handlowych i na dworcach. Wejdź na www.polskanamorzu.pl i zamów prenumeratę.