Inne

- Myśmy sygnowali rozwój konkretnego przemysłu, który miał swoje osiągnięcia. I nie przyszło mi go głowy, że komuś pomagam, popieram jakąś opcję. Zadanie postawione było wyraźnie: stawiamy na rozwój polskich portów i polskich stoczni. I temu poświęciłem właściwie całe swoje życie - tłumaczy prof. Bolesław Mazurkiewicz.

 

- Panie profesorze, urodził się pan na Kaszubach, w Kościerzynie. Czuje się pan Kaszubą?

- W połowie. Bo mój ojciec pochodził z Poznania. Mieszanka piorunująca: dziecko poznaniaka i Kaszubki. Ale bardziej związany jestem oczywiście z Wybrzeżem.

- Podczas wojny został pan gońcem Gryfa Pomorskiego. Był pan jeszcze dzieckiem. Jak to się stało, że stał się pan partyzantem?

- Dzięki memu ojcu, który był komendantem Gryfa do spraw bezpieczeństwa w powiecie kartuskim. Potrzeba było młodych ludzi, którzy mieli pomagać w roznoszeniu ulotek, i przenoszeniu różnych rzeczy. Taki chłopak jak ja był niezauważalny. Nie chodziłem oczywiście z pistoletem, nie miałem broni. Jedną z poważniejszych akcji, w której brałem udział było robienie zdjęć po egzekucji w rejonie Gowidlina. Chodziło o identyfikację tych, którzy zostali tam zabici.

- Maturę zdał pan w 1950 roku. Partyzancka przeszłość nie przeszkodziła w ukończeniu liceum, choć nowa władza do Kaszubów, a członków Gryfa Pomorskiego w szczególności, odnosiła się co najmniej nieufnie.

- Nie było problemu, ponieważ w naszym liceum uczyli w większości nauczyciele z rejonów Leżajska, którzy byli partyzantami z Armii Krajowej. Represje wobec kadry zaczęły się, gdy już mnie w liceum nie było.

- Ale ze skończeniem studiów miał pan problemy. Podobno przez ojca, który brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej, a później, jak już pan powiedział, był partyzantem Gryfa Pomorskiego.

- Wyglądało to nieco inaczej. Ktoś tam doszedł do wniosku, że ja, jako partyzant, nie ujawniłem się po zakończeniu wojny. A z czego ja się miałem ujawniać? Odbył się rodzaj rozprawy nade mną, a skończyło się tym, iż mimo, że byłem jednym z najlepszych studentów, nie dostałem się na studia magisterskie i musiałem iść do pracy.

- Władza ludowa pana nie pokochała…

- Przez cały czas nie było między nami miłości. Objawiało się to później wielokrotnie.

- W takim razie jak to się stało, że po takich doświadczeniach wybrał pan drogę naukową? Nie kusiła pana ucieczka na Zachód?

- To nie tak, nie wybrałem kariery naukowej. Dostałem nakaz pracy do Miejskiego Przedsiębiorstwa Remontowo-Budowlanego w Kościerzynie, ale profesorowie z Politechniki Gdańskiej uznali, że nie powinienem tam pracować, bo przecież zrobiłem dwa dyplomy inżynierskie i dokonali zamiany, umieszczając mnie w Biurze Projektów Budownictwa Komunalnego. Tam zaczynałem. A owi profesorowie starali się następnie, bym się dostał w końcu na te studia magisterskie, z dobrym zresztą skutkiem. Później znów dostałem nakaz pracy, tym razem do Biura Projektów Transportu Drogowego i Lotniczego, skąd zresztą zostałem po jakimś czasie zwolniony w nieprzyjemnych okolicznościach. Wtedy przygarnął mnie profesor Stanisław Hückel z Politechniki Gdańskiej. Jak widać, nie wybrałem rozmyślnie kariery naukowej... A ucieczka na Zachód w ogóle nie przyszła mi do głowy.

- A nie czuje pan, z perspektywy czasu, że swoimi niewątpliwymi sukcesami naukowymi wspierał pan jednak PRL?

- Nie można tak stawiać sprawy. Co znaczy wspierać PRL? Myśmy sygnowali rozwój konkretnego przemysłu, który miał swoje osiągnięcia. I nie przyszło mi go głowy, że komuś pomagam, popieram jakąś opcję. Zadanie postawione było wyraźnie: stawiamy na rozwój polskich portów i polskich stoczni. I temu poświęciłem właściwie całe swoje życie. Nie zmieniłem podejścia do tej sprawy wraz ze zmianą ustroju. Pojmowałem ją jako wypełnienie pewnego obowiązku wobec ojczyzny. Nie angażowałem się politycznie, nie należałem do PZPR.

- W 1956 roku ukończył pan studia na Wydziale Budownictwa Lądowego Politechniki Gdańskiej. Jak to się stało, że inżynier budownictwa lądowego został specjalistą od konstrukcji morskich?

- Wspomniany profesor Hückel powierzył mi badania pierwszego doku suchego w gdyńskiej stoczni, z którym były pewne problemy. Udało się je z powodzeniem usunąć, dok powstał. I to właściwie zadecydowało, że zacząłem się zajmować tymi dokami, coś we mnie „zaskoczyło”. Napisałem książkę na ten temat. Później, nad drugim dokiem suchym dla Stoczni Gdynia, objąłem właściwie całe dowództwo. To również skutkowało napisaniem przeze mnie książek i wielu publikacji. Tu ciekawostka, od 1960 roku, kiedy zacząłem pracować na Politechnice, do 1969 roku byłem pracownikiem technicznym, nie naukowym, naukowo-badawczym, czy dydaktycznym. Byłem projektantem zatrudnionym w Zakładzie Fundamentowania, którego kierownikiem był profesor Hückel. Zachęcał mnie do podnoszenia kwalifikacji, zrobiłem więc doktorat i habilitację. Dopiero wtedy minister mianował mnie docentem, czyli pracownikiem naukowo-dydaktycznym. Równolegle ciągnąłem i budowę doku, i pracę dydaktyczną. W 1972 roku Rada mojego wydziału wystąpiła z wnioskiem o nadanie mi tytułu profesora. Ale na ten tytuł czekałem aż osiem lat! I nie wiedziałem wówczas, dlaczego tak długo. Centralna Komisja Kwalifikacyjna podobno jednogłośnie zatwierdziła nadanie mi tytułu, ale sprawą zajęła się władza ludowa i nic się nie działo.

- Może pańska przeszłość stanęła na przeszkodzie?

- Dowiedziałem się po latach, co było powodem. Jeden z profesorów zdradził, że to urząd bezpieczeństwa stwierdził, iż nie mogę dostać tytułu profesorskiego. Dlaczego? Gdy robiliśmy ten dok suchy w Gdyni, przyjeżdżały tam różne wycieczki, w tym zagraniczne. Oprowadzałem je ja, albo któryś ze współpracowników. Mnie się pewnego razu trafiła wycieczka ze Stanów Zjednoczonych, która, jak się dużo później okazało, w swoim składzie miała amerykańskiego szpiega. I z nim zrobiono mi zdjęcie. Ono było podstawą do wstrzymania nadania mi tytułu profesora. A jeżeli chodzi o sprawy z bezpieką, to na budowie miałem podsłuch, a wokół mnie kręciło się trzech ancymonów, którzy mnie śledzili. Podsłuch miałem również w domu.

- Dlaczego tak pana pilnowano?

- Dok był budowany przez dwie firmy zagraniczne, rozliczenia były w dolarach, musiałem jeździć do Szwecji, co było, na polskie warunki, niezbyt normalne. Wszystko było więc dokładnie prześwietlane. Podpisywałem decyzje warte wiele milionów dolarów, stąd zainteresowanie bezpieki. A profesurę dostałem dopiero w 1980 roku, po bardzo wielu staraniach różnych ludzi.

Zaloguj się, aby dodać komentarz

Zaloguj się

1 1 1 1
Waluta Kupno Sprzedaż
USD 4.0777 4.1601
EUR 4.2961 4.3829
CHF 4.6158 4.709
GBP 5.1533 5.2575

Newsletter