Inne

W czwartek, 18 maja przypada Międzynarodowy Dzień Kobiet w branży morskiej, zatwierdzony przez Międzynarodową Organizację Morską (IMO) w listopadzie 2021 r. To kontynuacja inicjatywy dotyczącej wzmocnienia pozycji kobiet w sektorze morskim oraz rezolucji Zgromadzenia przyjętej w 2019 roku.

Celem idei jest promocja trwałego zatrudnienia kobiet w sektorze morskim, podniesienie ich rangi oraz wzmocnienie zaangażowania IMO w realizację piątego celu zrównoważonego rozwoju ONZ (równość płci).

Na łamach Portalu Morskiego i miesięcznika "Polska na Morzu" prezentujemy sylwetki kobiet i promujemy akcje wspierające ich karierę w branży morskiej. Przy okazji tej inicjatywy, jakim jest Międzynarodowy Dzień Kobiet, publikujemy artykuł o pierwszej w Polsce kobiecie kapitan żeglugi Wielkiej - Danucie Kobylińskiej-Walas, który ukazał się w 24 numerze wspomnianego miesięcznika. 

„Królowa morza”, „kapitan w spódnicy”, „Żaba”… To niektóre z przydomków, jakie podczas swojej kariery zawodowej otrzymała Danuta Kobylińska-Walas, pierwsza w Polsce kobieta kapitan żeglugi wielkiej, która połowę swojego życia poświęciła morzu. Dowodziła jedenastoma statkami i - jak mówi - za nic nie zamieniłaby swojego życia.

Kapitan Danuta Kobylińska-Walas urodziła się w 1931 roku w Kozietułach, w zamożnej rodzinie ziemiańskiej.

Dziadek był właścicielem dużego majątku, rodzice gospodarowali razem z nim - wspomina. - Kiedy zaczęły się ciężkie czasy, przyszli Niemcy, a potem władza ludowa, to musieliśmy się pakować i uciekać na zachód. Zatrzymaliśmy się w Kamieniu Pomorskim, nad Zalewem Kamieńskim.

Jak złapała morskiego „bakcyla”? W Kamieniu Pomorskim był niewielki, zatopiony statek.

Stawałam na mostku i marzyłam, że nim steruję - opowiada. - Kiedyś też pojechaliśmy motorówką do Dziwnowa, była lekka fala. Tak mną pokiwało, że zapragnęłam tego życia na morzu.

W 1947 roku Kobylińska ukończyła kurs żeglarski w Trzebieży na stopień żeglarza morskiego, a w 1948 roku na kurs sternika jachtowego. Z tamtego czasu wziął się pseudonim „Żaba”.

Ten pseudonim wziął się z Trzebieży, kiedy pływałam żabką, wiecznie w wodzie, albo na żaglówkach, potem stworzyłam jeszcze samodzielny zastęp żeglarski „Żab” w harcerstwie i tak ten pseudonim został przez cały okres szkoły morskiej i pływania - śmieje się.

Trzy razy składała podanie do Państwowej Szkoły Morskiej, która świeżo otworzyła się w Szczecinie.

Najpierw, oczywiście, odpowiedzieli mi, że kobiet nie przyjmują, ale ja się nie poddawałam i dostałam pracę na holowniku, taką ordynarną, szorowałam pokłady itp. Mimo to pokochałam morze. W 1949 roku zostałam wreszcie przyjęta do Szkoły Morskiej. Chłopcy mi dokuczali, bo dziewczyna w szkole morskiej to degradacja wspaniałego „męskiego zawodu”, ale z czasem mnie zaakceptowali - wspomina pani kapitan.

Kobylińska ukończyła studia w 1951 roku, jako jedna z pierwszych kobiet, ale nie otrzymała pozwolenia na pływanie za granicę, jak zresztą 40 procent jej kolegów ze studiów. Dopiero w 1956 r., pięć lat po ukończeniu Szkoły Morskiej, otrzymała prawo pływania, a w 1962 r. przystąpiła do egzaminu na kapitana.

Po egzaminie popłynęłam na Kubę statkiem Kopalnia Wujek ze starszym kapitanem, który w drodze powrotnej się rozchorował. Musiałam go zastąpić i jednocześnie opiekować się nim. Kiedy przypłynęliśmy do portu we Wschodniej Anglii, zabrano go do szpitala. Byłam wtedy przekonana, że zarząd Polskiej Żeglugi Morskiej przyśle nowego kapitana, bo w ogóle nie miałam nadziei na to, że go zastąpię. Starałam się, pracowałam, jak mogłam, ale mężczyźni krzywym okiem na to patrzyli. Potem przyszedł faks ze Szczecina, że Kobylińska dowodzi statkiem. I tak zaczęło się moje kapitaństwo. Powiem, bez owijania w bawełnę, że na początku, kiedy zostałam sama, miałam pełne portki - śmieje się Kobylińska.

Jako kapitan dowodziła wieloma jednostkami, m.in.: Kopalnia Wujek, Kołobrzeg II, Toruń, Bieszczady, Powstaniec Wielkopolski i Uniwersytet Toruński.

W dzieciństwie oczywiście snułam marzenia o tym, jak zostaję kapitanem statku, ale nigdy nie sądziłam, że tak będzie. Dojrzewałam do tego morza na wszystkich stanowiskach, jako trzeci, potem drugi oficer, długo byłam też pierwszym oficerem - wspomina.

Czy zdarzały się sytuacje niebezpieczne? Jak odpowiada - na morzu zawsze jest niebezpiecznie i opowiada, jak musiała ratować statek Kopalnia Miechowice.

Na oceanie w pobliżu brzegów Portugalii, polski statek Kopalnia Miechowice stracił płetwę sterową. Przez radio wzywano mnie, czyli Bieszczady i inną, znajdującą się w pobliżu jednostkę. Myślałam, że tamten podejmie się ratowania, ale przez radio usłyszałam, że musi pilnie wracać do portu. Dwa duże statki, jak są w takim stanie na oceanie, na fali, to jest dość ciężko podejść blisko, bo przecież kiwają się każdy w inną stronę, a trzeba podać hol. Mieliśmy iść do Portugalii, ale kapitan portu nie wyraził zgody, aby dwa statki handlowe wpływały jednocześnie do portu, bo może być jakiś wypadek. Faktycznie było niebezpiecznie - wspomina pani kapitan.

Bieszczady przekazały wówczas uszkodzony statek holownikowi, który doprowadził bezpiecznie Kopalnię Miechowice do portu w Lizbonie.

W marcu 1972 roku pisał o tym miesięcznik „Morze”: „W styczniu w pobliżu brzegów Portugalii frachtowiec PŻM Kopalnia Miechowice zgubił pióro sterowe. Unieruchomionemu statkowi udzieliły pomocy Bieszczady, płynące pod dowództwem kpt. ż.w. Danuty Kobylińskiej-Walas. Akcja ratownicza w trudnych warunkach atmosferycznych trwała 4 doby, a kapitan Bieszczad w całości spędziła je na mostku. Udane holowanie, wysoko ocenione przez dyrekcję PŻM, zakończyło się przekazaniem uszkodzonego statku holownikowi, który dzięki sile maszyn, zdolny był wprowadzić bezpiecznie Kopalnię Miechowice do portu w Lizbonie. Powyższą wiadomość, nie najświeższej być może daty, zamieszczamy w bieżącym - marcowym - numerze, aby zamanifestować sympatię redakcji do przedstawicielek „słabej” płci, które tak owocnie pracują w wielu gałęziach gospodarki morskiej”.

Z największą dumą opowiada też o tym, jak uratowała polskie promy.

W stanie wojennym dotarła do mnie wiadomość, że Komitet Centralny Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej zarządził likwidację wszystkich nierentownych przedsiębiorstw, a ponieważ promy nie pływały z pasażerami, bo w ogóle nie mogły wychodzić za granicę, to miały iść na sprzedaż wszystkie polskie jednostki - wspomina Kobylińska.

Pracowała wówczas w porcie w Tunezji i tam próbowała namówić Tunezyjczyków na czarter polskich promów.

Któregoś dnia przyszłam do działu czarterowania w Tunisie, a tam na stole leżała oferta promu z Danii. Kiedy zostałam sama w pokoju schowałam pod bluzkę te papiery i pobiegłam do sąsiada, który pracował w banku, żeby zrobił mi kopię - śmieje się Kobylińska.

Dzięki temu Pomerania, a potem Silesia wyszły w czarter, bo można było przebić zaproponowaną ofertę.

Więc gdy mieli całkowicie zlikwidować Polską Żeglugę Bałtycką, pierwszy prom wpływał do Tunezji. Muszę powiedzieć, że ze szczęścia się popłakałam, bo to było wielkie dzieło. Całe przedsiębiorstwo zaczęło znów istnieć i pracować. Tak było przez kolejnych sześć lat - wspomina z dumą Kobylińska-Walas.

Pani Danuta podchodziła do wszystkich wyzwań z przymrużeniem oka i humorem. Jak wtedy, kiedy podczas sztormu wyrzuciła za burtę swoje najlepsze majtki.

W wywiadzie z grudnia 2010 roku opublikowanym na łamach „Wysokich Obcasów” opowiadała: „Statek Kopalnia Wujek wiózł dary na zrujnowaną cyklonami Kubę. Na pokładzie miałam 24 autobusy pasażerskie dla mieszkańców Hawany. Na Atlantyku dopadł nas huragan. Szybkości spadały do zera, statek zaczął pękać. Robiłam, co mogłam, zmieniałam kursy, bałam się, że autobusy zerwą się z mocowań. Cała załoga była przerażona - mówiła Kobylińska-Walas. - Przybiegł wtedy do mnie steward i błagał, bym coś zrobiła, bo się chyba topimy. Ale mnie wkurzył! Krzyknęłam: „Co z pana za chłop! To pan straszy kobietę? Ja jakoś nie mam cykora. Zaraz dam panu kopa w tyłek”. I dałam. Atmosfera się rozluźniła, napięcie opadło. Poszłam szybko po moje najnowsze figi. „Damy haracz Neptunowi!” - powiedziałam i wrzuciłam majtki do morza. Załogę bardzo to rozbawiło.”

Jak mówi, bardzo kocha ludzi i zwierzęta.

Potrafię wziąć za mordę, ale bardzo kocham ludzi i troszczę się o nich. Zawsze byłam z nimi, także wtedy, kiedy mieli problemy. Potrafiłam rozmawiać z mężczyznami na statku, jakoś nabrałam takiego sposobu: czasem ostro, czasem serdecznie. Pamiętam też, jak woziliśmy do Helsinek polskie konie, które były zamawiane przez Finów. To był bardzo ciężki rejs, sześć koni na pokładzie, cały czas się nimi opiekowałam, do tego stopnia, że kiedy przypłynęliśmy do portu, to nie chciały zejść ze statku i musiałam je sprowadzić do pojazdów, które mieli przygotowane Finowie. Bardzo mnie pokochały, a ja je.

O Danucie Kobylińskiej-Walas w ciepłych słowach mówi kpt. ż.w. Jerzy Niemiec, który miał okazję pływać na statkach przez nią dowodzonych.

Zetknąłem się z panią kapitan jako absolwent Szkoły Morskiej w Gdyni na statku Kopalnia Wujek. Pani Danuta była wówczas starszym oficerem na tym statku, dyplom kapitana miała, ale stanowiska jeszcze nie, bo wtedy to nie było takie łatwe - wspomina Jerzy Niemiec. - Pływałem na tym statku dwa lata, pani Kobylińska została na nim kapitanem pierwszy raz, i wszyscy, łącznie ze mną, na tym skorzystali. Ze starszego marynarza stałem się asystentem pokładowym, bo wtedy jeszcze były takie stanowiska. Pani Danuta, do której mam ogromny szacunek, była kapitanem uczciwym, marynarze lubili z nią pływać, bo dbała o załogę, zwłaszcza, gdy rejsy były 9-miesięczne. Wiele się od niej w życiu nauczyłem. Później miała możliwość odbioru nowo budowanego statku w Bułgarii – Kołobrzeg II i skompletowania na niego załogi. Znalazłem się na nim jako trzeci oficer w pierwszych dwóch rejsach.

Jak mówił kpt. Jerzy Niemiec - Kobylińska miała swoją sprawdzoną załogę, na którą zawsze mogła liczyć.

Na samym początku dużo ludzi kładło jej kłody pod nogi, głównie z zawiści zawodowej i ambicji. Niektórzy nie mogli się pogodzić, że kobieta może objąć takie samo stanowisko, co mężczyzna, mając w dodatku tyle do powiedzenia. Na lądzie też nie miała łatwo, ale złym kapitanem nie była i szybko pozamykała usta wszystkim tym, którzy ją krytykowali. Później pływałem z nią jeszcze na statku Bieszczady.

W 1986 r. pani Danuta przeszła na emeryturę. Jak opowiada z czułością, jest kochającą babcią i to daje jej teraz największą radość. Na pytanie, co powiedziałaby młodym dziewczętom, które ubiegają się o pracę na morzu, odpowiada:

Trzeba być przede wszystkim człowiekiem morza, marynarzem, kochać statek i ludzi, a czasami troszkę pocisnąć. To wiele lat walki o wszystkie stanowiska. Trzeba dojrzeć, mieć do tego zamiłowanie… A potem to jakoś pójdzie - śmieje się.

Danuta Kobylińska-Walas w uznaniu za swoje dokonania otrzymała wiele odznaczeń i wyróżnień, w tym: Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski, Medal 40-lecia Polski Ludowej, Złotą Odznakę honorową „Zasłużony Pracownik Morza”, Odznakę Zasłużony Pracownik PŻM, a w 1966 roku została wybrana szczecinianinem roku. Jej życiu poświęcono także książkę Eugeniusza A. Daszkowskiego „Pierwsza po Bogu kpt. ż.w. Danuta Kobylińska-Walas”, wiele wywiadów i artykułów.

Ten, z miesięcznika „Polska na Morzu”, został napisany niedługo przed 89. urodzinami Pani Kapitan.

Zaloguj się, aby dodać komentarz

Zaloguj się

1 1 1 1
Waluta Kupno Sprzedaż
USD 4.0845 4.1671
EUR 4.2992 4.386
CHF 4.6143 4.7075
GBP 5.1641 5.2685

Newsletter