Czwarta i ostatnia część wspomnień Ireneusza Karaśkiewicza, który w roku 1991, jako jeden z pierwszych Polaków brał udział regatach Sydney-Hobart (tegoroczne regaty rozpoczęły się o godzinie 3 w nocy czasu polskiego, tradycyjnie w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia).
Poprzedni odcinek: W przededniu Sydney-Hobart 2018 - wspomnienia polskiego uczestnika cz. 3
Rok 1992 rozpocząłem tradycyjnie po polsku, od... leczenia kaca. Powrót do rzeczywistości był - tak jak wszystkie podobne powroty - niezbyt przyjemny. Przede wszystkim około południa zaczęła ulatniać się nam załoga. Co prawda, z góry było ustalone, że jej część będzie wracać do Sydney samolotem, jednak, gdy przyszło ”co do czego”, poczuliśmy się nieco opuszczeni. Do wieczora zostaliśmy już tylko we trójkę: Peter, Noel Dauer i ja.
W zaistniałej sytuacji Peter postanowił dać ogłoszenie do prasy, że poszukuje załogantów na przepłynięcie do Sydney. Rekrutacja oraz włóczenie się po Hobart zajęło nam kilka następnych dni. W końcu Peter, spośród kilku zgłoszonych kandydatów, zdecydował się wziąć na pokład dwie amerykańskie studentki medycyny, które akurat miały wakacje i koniecznie chciały przeżyć coś mocnego, najlepiej romantyczną wyprawę żeglarską.
Tuż po Nowym Roku, większość jachtów uczestniczących w regatach Sydney-Hobart odpłynęła w sobie tylko znanym kierunku. My odpoczywaliśmy kilka dni dłużej, chcąc nabrać sił przed spodziewanym ciężkim powrotem do Sydney. Chcieliśmy również nauczyć kilku podstawowych rzeczy nasze nowe załogantki, które w dziedzinie wiedzy żeglarskiej wykazywały absolutne dziewictwo.
Wyjście z Hobart poprzedzone krótką modlitwą nastąpiło czwartego stycznia 1992 r. w sobotę. Pożeglowaliśmy na południe, chcąc zwiedzić okolice Zatoki Sztormowej. W ciągu dnia było dosyć chłodnawo - temperatura wynosiła ok. 15 stopni C. - ale wiatr był bardzo słaby, także szło jakoś wytrzymać. O zmroku rzuciliśmy kotwicę w jakiejś przytulnej zatoczce. W nocy temperatura spadła jeszcze niżej, za to wiatr zupełnie ucichł.
Następnego dnia, ciągle będąc w Zatoce Sztormowej, pożeglowaliśmy z powrotem na północ. Około południa rzuciliśmy kotwicę tuż przy plaży, naprzeciwko małego miasteczka - Kingston, a następnie szalupą udaliśmy się na brzeg, na mszę do pobliskiego kościółka. W międzyczasie wiatr zaczął sie wzmagać i zaczęło padać. Po powrocie na jacht wiało już całkiem dobrze. Postanowiliśmy popłynąć do Port Arthur na noc. Pogoda zaczęła sie gwałtownie pogarszać i późnym popołudniem znaleźliśmy sie w porządnym sztormie.
Do Port Arthur zawinęliśmy wieczorem. Wejście do portu było bardzo emocjonujące. Droga do zatoki, przy której leży Port Arthur wiedzie przez przesmyk, który jest bardzo wąski - około 50-60 metrów pomiędzy dwoma skalistymi, o wysokości około 20-30 metrów, brzegami. Dodatkową przeszkodą była bardzo słaba widoczność na skutek padającego deszczu i mgły. O swoim położeniu w stosunku do brzegu dowiadywaliśmy się wyłącznie z radaru i do końca nie byliśmy pewni, czy trafimy w przesmyk, czy też roztrzaskamy się o ściany skalne.
Wchodziliśmy w ten przesmyk płynąc na pełnym wietrze, także jakikolwiek zwrot “w ostatniej chwili” nic by nam nie pomógł - i tak zniosłoby nas na skały. Jakby tego nie było dosyć, ekran radaru ciągle pokazywał nam, że na środku przesmyku znajduje się jakiś nieruchomy obiekt. Nie był to statek, bo wtedy byłoby widać światła nawigacyjne lub dawałby sygnały mgłowe. Więc, co? Podejrzewałem, że był to typowy pływający upiór - łódka zerwana z cumy, pływający pomost, latarnia lub boja zerwana z kotwicy, albo duże drzewo. W końcu okazało się, że było to tylko puste echo radarowe, czyli nic tam nie było. Ale przekonaliśmy się o tym dopiero będąc w miejscu tego echa, czyli w miejscu przewidywanego zderzenia.
Nasze nowe załogantki miały pecha. Pierwszy raz w życiu zetknęły się z żeglarstwem i od razu trafiły w sztorm. Niewiele było z nich pożytku, ponieważ dostały bardzo silnej choroby morskiej i wymiotowały niemal bez przerwy. Całą drogę do Port Arthur spędziły leżąc na kojach, na dole. Zachowywały się jednak bardzo dzielnie. Wymęczone chorobą morską, nie okazywały śladu zrozumienia grozy sytuacji, podobnie jak ja kilkanaście dni wcześniej. Tego dnia ja również - po raz pierwszy w życiu i jak dotychczas ostatni - zwymiotowałem do wiaderka. Pamiętam nawet czym - śniadaniem, składającym się z jajecznicy z pomidorami, bardzo zresztą dobrej.
W Port Arthur przeczekaliśmy sztorm, co zajęło nam dwa dni. Spędziliśmy je zwiedzając miejscowe zabytki - ponure ruiny zamczyska i fortu, w którym niegdyś trzymano zesłańców z Anglii i Irlandii. Poza tym, sporo włóczyliśmy się po okolicy.
We wtorek, siódmego stycznia, gdy sztorm nieco przycichł, ponownie wypłynęliśmy na ocean. Pech jednak chciał, że tuż po wyjściu znowu rozdmuchało się na dobre i tym razem ponownie najbardziej odczuły to dziewczyny. Postanowiliśmy na noc schronić się do małego porciku - Triabunna - na wschodnim wybrzeżu Tasmanii. Dziewczęta miały jednak absolutnie dosyć żeglowania. Następnego dnia wczesnym rankiem spakowały swoje rzeczy i odjechały pierwszym autobusem, mając na pewno dosyć żeglarstwa na resztę życia.
Ponownie zostaliśmy tylko w trójkę i tym razem już nie byliśmy w stanie nic na to poradzić. Tuż po odjeździe dziewcząt - tak jakby im na złość - wypogodziło się i zrobiło wręcz bardzo pięknie. Popłynęliśmy więc na cały dzień na Wyspę Maryi - po której plażach i skalistych górach włóczyliśmy się do zmroku. Pamiętam, że na wyspie tej było bardzo dużo kangurów - tak dużo, że naprawdę trudno było... nie wdepnąć w ich odchody.
Następnego dnia rano znowu wyszliśmy na ocean. Przyjęliśmy zasadę, że płyniemy bezpośrednio do Sydney, chyba że jakiś potężny sztorm zmusi nas do zawinięcia, do któregoś z mijanych portów. Tym razem jednak Neptun potraktował nas bardzo, bardzo łaskawie. Droga do Sydney minęła przy bardzo ładnej pogodzie - było słonecznie i dosyć ciepło. W samej Cieśninie Bassa wiało trochę mocniej, ale było to nic w porównaniu z nawałnicą z poprzedniego rejsu do Hobart. Jacht, co prawda w dalszym ciągu brał wodę wszelkimi nieszczelnościami, ale przyzwyczaiłem się do tego i teraz ledwie to zauważałem.
Jedynym małym zgrzytem w drodze powrotnej było przeziębienie Noela. Nie mógł stać za sterem i cały czas leżał na koi. Sterowałem ja, na zmianę z Peterem, co cztery godziny. Po kilku dniach wycieńczyło nas to zupełnie. Jednak bliska perspektywa stałego lądu, czystej i suchej pościeli, bez zapachu wilgoci i soli, możliwość załatwienia potrzeb fizjologicznych w stabilnej toalecie i kiedy tylko się chce, ciepłego prysznicu itd., wykrzesała ze mnie tak potrzebną energię. W momencie, gdy już zaczynałem wręcz nienawidzić koła sterowego, przed dziobem naszego jachtu ukazało się Sydney. Był wtorek, 14 stycznia 1992 roku, wieczorem.
Jacht zacumowaliśmy na boi w Cruising Yacht Club w Double Bay. Po krótkiej modlitwie dziękczynnej uściskałem się z Peterem i Noelem, a następnie Peter odwiózł mnie szalupą na brzeg. Siedząc w szalupie, po cichu składałem sobie uroczysta przysięgę, że już NIGDY, ale to PRZENIGDY, moja noga nie postanie na jachcie oceanicznym. Morza wystarczy mi już na resztę życia - myślałem.
Jednakże, po kilku dniach zapomniałem zupełnie o tych zaklęciach. Czar morza, zakodowany głęboko w jakiejś części mojej głowy, powrócił w swojej normalnej, idealnej formie. Kilka dni później, ponownie znalazłem się na oceanie.
Ireneusz Karaśkiewicz
Koniec
Zdjęcia z archiwum autora.
Poniżej: Wśród kangurów na Tasmanii.