Na Morzu Czarnym armia ukraińska zdołała zepchnąć rosyjską Flotę Czarnomorską do narożnika, pozbawić Moskwę kontroli na tym akwenie – ocenia w rozmowie z PAP analityk wojskowości Mariusz Cielma. Jego zdaniem to zasługa „dronów morskich” oraz brytyjskich i francuskich rakiet manewrujących.
Nie da się powiedzieć, że Ukraińcy mają kontrolę na Morzu Czarnym, ale udało im się skutecznie wytrącić tę kontrolę z rąk Rosjan, co bezdyskusyjnie należy uznać za sukces Kijowa - mówi Cielma, redaktor naczelny „Nowej Techniki Wojskowej”.
Zaznacza on, że od początku rosyjskiej inwazji, gdy rosyjskie okręty w zasadzie swobodnie operowały w pobliżu ukraińskiego wybrzeża i istniało poważne zagrożenie desantem w rejonie Odessy, „sytuacja diametralnie się zmieniła”.
Umownie podzieliłbym ten miniony okres na trzy fazy działalności rosyjskich okrętów. Pierwsza - to był początek wojny, kiedy żyliśmy zagrożeniem desantem gdzieś w pobliżu Odessy. Raczej jeszcze wszyscy funkcjonowali na zasadzie, że flota rosyjska ma taką przewagę, że powinna swobodnie prowadzić operacje w pobliżu wybrzeży ukraińskich. Punktem zwrotnym stał się krążownik Moskwa (zatopiony przez Ukraińców w kwietniu 2022 r. rakietami Neptun), później – walki o Wyspę Węży i jej odzyskanie przez Ukrainę – zauważa Cielma.
Kolejna faza, która trwała mniej więcej przez ubiegły rok, to okres ograniczonej aktywności Rosjan. „Starali się nie opuszczać rejonu Półwyspu Krymskiego, ale cały czas utrzymywali jakieś okręty na Morzu Czarnym i Morzu Azowskim. Z komunikatów ukraińskiej marynarki wojennej, które śledzę, wynika, że codziennie w obydwu akwenach były po 2-3 jednostki rosyjskie. Próba kontroli okrętami była podejmowana” – mówi Cielma.
Trzecia faza zaczęła się, gdy w ukraińskich rękach znalazły się pływające +drony kamikadze+, które umożliwiły polowania na rosyjskie jednostki. Później pojawiły się zachodnie pociski manewrujące, które są montowane na samoloty bombowe Su-24. I od tego czasu flota rosyjska jest w bardzo mocnej defensywie – dodaje analityk.
Wspomniane „drony kamikadze”, to kilkumetrowe łodzie, sterowane za pomocą łącza satelitarnego Starlink, posiadające głowicę z kamerą dzienną i nocną. Przenoszą kilkaset kilogramów materiału wybuchowego. To narzędzie, jak mówi Cielma, było i jest wykorzystywane głównie do atakowania okrętów na morzu lub w pobliżu portów.
Ostatni taki atak na okręt patrolowy miał miejsce w pobliżu samego portu w Sewastopolu. Ukraińcy byli na tyle hardzi, że grupą takich dronów w zasadzie urządzili sobie na redzie safari na rosyjski okręt patrolowy – relacjonuje Cielma.
Drugie narzędzie, to pociski manewrujące Storm Shadow w wersji brytyjskiej (SCALP-EG - we francuskiej), używane do ataków na okręty w portach oraz na infrastrukturę, w tym na węzły łączności, dowództwa, itd. W ubiegłym roku zaatakowany został sztab Floty Czarnomorskiej w Sewastopolu. Mają one zasięg do ok. 400 km i są montowane na Su-24, których jednak, jak zaznacza rozmówca PAP, „Ukraińcy mają już zapewne nie tak wiele”.
Ukraińcy zabrali Rosjanom możliwość kontrolowania morza, przy czym nie można mówić o tym, że to zrobiono siłami ukraińskiej marynarki, bo ta działa jednak głównie +na uchodźctwie+. Trochę podobnie do polskiej floty w czasie II wojny światowej, gdy nie mogła operować na Bałtyku. Drony morskie, to domena specjalnej grupy w ramach HUR, ukraińskiego wywiadu wojskowego. Ataki rakietowe, to z kolei robota lotnictwa – zaznacza Cielma.
Jak dodaje, dzięki temu funkcjonuje szlak zbożowy. To bezdyskusyjnie sukces Ukrainy, która – po wyjściu Rosji z tzw. umowy zbożowej pod auspicjami ONZ i Turcji – w zasadzie „wyrąbała sobie ten korytarz” dzięki wypchnięciu Rosjan z tej części Morza Czarnego.
Przez to Rosja nie jest w stanie zablokować go okrętami. Oczywiście jest on w zasięgu rakiet, ale w takim przypadku ze strony Rosji możliwe byłoby tylko działanie bardzo zerojedynkowe, radykalne, czyli atak bezpośrednio na okręty cywilne. Mając tam okręty, Rosjanie mogliby oddziaływać inaczej, np. przed dziobem płynącej jednostki wystrzelić pocisk armatni czy wysłać grupę abordażową na pokład – tłumaczy Cielma.
W ubiegłym roku główna baza floty została przeniesiona bardziej na wschód, z Sewastopola do Noworosyjska, jednak jego zdaniem „ten port jest gorzej przygotowany pod względem stoczniowym oraz zabezpieczenia eksploatacji”.
Od kilku tygodni (za wyjątkiem pojedynczych dni, gdy Rosja przeprowadziła zmasowane ataki rakietowe na Ukrainę) nie ma praktycznie żadnego rosyjskiego okrętu na Morzu Czarnym ani na Morzu Azowskim. Ewidentnie Rosjanie nie mają pomysłu na tę flotę; niedawno pojawiła się informacja o kolejnej zmianie jej dowódcy – wylicza ekspert.
Przy tym, jak zaznacza, Rosjanie całkiem „nie oddali pola”. Używają nad akwenem lotnictwa, starając się wypatrywać ukraińską aktywność za pomocą patroli śmigłowcowych czy samolotów odrzutowych.
Począwszy od symbolicznego „zatopienia Moskwy”, Ukraińcy skutecznie przeprowadzali ataki na różne typy rosyjskich jednostek.
Zaczęło się od krążownika Moskwa, to był bezapelacyjnie największy sukces. Odniesiony jeszcze za pomocą środków tradycyjnych - pocisków przeciwokrętowych, należących do systemu obrony wybrzeża. Później to Ukraińcy musieli odpłynąć od swojego brzegu, wejść w obszar, który Rosjanie uważali za kontrolowany przez siebie. Były ataki na fregaty rakietowe, podstawowe jednostki we flotach, na korwety, okręty patrolowe. Największa grupa zaatakowanych okrętów, to są desantowce, które obecnie są przez Rosjan wykorzystywane raczej w ramach morskiego szlaku logistycznego – mówi Cielma.
Rozmówca PAP zwraca uwagę, że „w tym okresie jesienno-zimowym nie obserwujemy w zasadzie ataków rakietami Kalibr z okrętów” na Morzu Czarnym.