Inne

- Nie odżegnuję się od tego, że lubię dłubać w drewnie. Ale nie jest tak, że gdy podejmuję się zrobić łódź wikingów, to wyobrażam sobie, iż jestem Leifem Erikssonem, tylko skupiam się na obliczeniu, ile kubików drewna muszę dostarczyć. Muszę klientowi powiedzieć konkretnie co, jak i za ile - mówi Aleksander Celarek.

 

Xiąże Xawery- Panie Aleksandrze, za ile by nam pan zbudował jacht? Taki do popływania po Zatoce Gdańskiej?

- Trzeba by było panów pytanie uściślić. Jeżeli by to miała być nieduża, kaszubska łódeczka, to można by ją zrobić za jakieś czterdzieści tysięcy złotych. Cena zależy od dokładnych wytycznych: czy łódka ma mieć mahoniowe listewki, czy ma być wypieszczona, pomalowana olejną farbą itd.

- Pytamy, bo chcielibyśmy się dowiedzieć, czy jest pan konkurencyjny dla wytwórców łódek z laminatu?

- Myślę, że tak. Główna różnica między moją łódką, a taką z laminatu polega na tym, że w łódkę zrobioną przeze mnie, trzeba co roku włożyć bardzo dużo pracy. Łódkę z laminatu można wymyć szlauchem i jeżeli nie będzie żadnych uderzeń, to w zasadzie co roku jedynym dodatkowym kosztem będą środki czyszczące. Drewniana łódź wymaga uszczelniania, skrobania, malowania. Bo po jakichś 3-4 latach od wypuszczenia ze stoczni, choćby nie wiem jak solidnie byłaby zrobiona i ile razy pomalowana, będzie wymagała pracy. Najtańsze moje łodzie, wiosłówki, kosztują jakieś cztery, pięć tysięcy złotych, czyli mniej więcej tyle, ile podobna łódka z wypraski laminatowej.

- W takim razie, czy są chętni na łódki, przy których trzeba się potem narobić?

- Niewielu. Ale w związku z tym, że takich jak ja także nie jest dużo, na brak chętnych nie narzekam.

- A kim są pańscy klienci?

- Pasjonaci. Choć spora część to osoby, które niestety nie wiedzą co kupują. Podniecają się ładnym widokiem, a zapominają o pracy, kłopotach… Najbardziej lubię robić łodzie ludziom, którzy będą je użytkowali. Przychodzi do mnie na przykład któryś z panów i mówi: chcę tak, tak i tak. I dyskutujemy, ja panu tłumaczę co i jak. A gdy zamawia instytucja, to jest dramat. Zleca, powiedzmy, dyrektor, ale kto inny będzie na niej pływać, a jeszcze inny będzie za nią odpowiadać.  W rezultacie często łódka stoi i niszczeje.

- Czy w Polsce jest, pańskim zdaniem, rynek dla budowy nowych, drewnianych jachtów?

- Kilka razy mniej od nas liczebni Szwedzi mają podobno tyle jachtów, że gdyby wszyscy na nie wsiedli, zostałoby drugie tyle wolnych miejsc. Polska, w porównaniu do Szwecji, w małym procencie jest zżyta z morzem, ale jest nas kilka razy więcej niż ich, więc zawsze znajdzie ktoś, kto będzie moim klientem.

- Jest pan szkutnikiem specjalizującym się w budowie drewnianych jednostek pływających. Zbudował ich pan kilkadziesiąt. Nie uważa się pan za przedstawiciela ginącego zawodu?

- Takich, którzy w drzewie budują jest może w Polsce dziesięciu. Czy czuję się przedstawicielem ginącego zawodu? Hm… nie mam takiego poczucia - jeden z moich synów zajmuje się okrętownictwem w Singapurze, drugi buduje tu razem ze mną, więc jest nadzieja, są następcy.

- Nie pochodzi pan z Kaszub, choć wszyscy tak pana kojarzą - urodził się pan we Wrocławiu. Jak to się stało, że po studiach na ówczesnej Wyższej Szkole Inżynierskiej w Opolu (dzisiejszej Politechnice Opolskiej) trafił pan do stoczni rybackiej we Władysławowie, gdzie został kierownikiem oddziału silnikowego?

- Gdy miałem dwanaście lat rodzice przeprowadzili się z Wrocławia do Chałup; babcia stąd pochodziła. Studiowałem na Wydziale Budowy Okrętów Politechniki Gdańskiej, z którego w 1968 roku, z powodu rozruchów studenckich, wyleciałem. Wyjechałem więc do Opola i po skończeniu tam studiów, wróciłem na Wybrzeże. Tak więc tylko na chwilę rzuciło mnie w tamte rejony...

- Od specjalisty od silników do szkutnika droga daleka. Kiedy i w jakich okolicznościach zainteresował się pan budową drewnianych łodzi i w ogóle obróbką drewna?

- Zaraz po studiach zrobiłem swoją pierwszą łódź, taką mniejszą pomerankę. Z tym, że wykonał ją pan Struk z Jastarni, zrobił goły kadłub, a ja takielunek i żagle. Miałem ją wiele lat, od 1972 roku do 2005. A że jeszcze przed studiami byłem żeglarzem i zostałem kapitanem jachtowym, więc siedziałem w tym temacie. Gdy później wylądowałem w Zarządzie Działalności Gospodarczej „Interster”, prowadziłem warsztacik, który specjalizował się w żaglomistrzostwie i naprawie kadłubów. Ale muszę przyznać, że zacząłem od laminatów, a drzewo było moim hobby.

- W latach 1977-92 prowadził pan zakład szkutniczy i żaglomistrzowski Polskiego Związku Żeglarskiego we Władysławowie. Jak pan dostał tę posadę? Po znajomości?

- Chody może i miałem, bo moi koledzy wiedzieli, że coś tam potrafię. Ale wydaje mi się, że te chody nie wynikały z kumoterstwa, a z tego, że szukano człowieka, który potrafi solidnie wykonać robotę.

- Potem rozpoczął pan własną działalność szkutniczą. A nie lepiej było, z pańskim doświadczeniem, otworzyć stocznię budującą jachty z laminatu?

- Oj nie. Z formą z laminatu jest tak, że musi być pan na tyle pewny swojego wyrobu, żeby go powielać w iluś tam sztukach. Budowanie w drewnie ma tę specyfikę, że każda łódź jest inna. Przykład: spodobała się panom jakaś łódka i chcielibyście mieć podobną, ale krótszą. To ja siądę, porysuję, powiem panom z czym to się wiąże, że np. będzie miała nie pięć, ale cztery wiosła z burty. No i się dogadamy.

1 1 1
Waluta Kupno Sprzedaż
USD 3.6182 3.6912
EUR 4.2232 4.3086
CHF 4.5137 4.6049
GBP 4.8868 4.9856

Newsletter